Najczęściej używanym przez pana instrumentem jest ludzki głos.
Głos jest czymś szczególnym, jeżeli chodzi o muzykę i czymś normalnym, jeżeli chodzi o człowieka. To najbliższy nam instrument, który każdy z nas ma. No, może czasami korzysta z niego lepiej lub gorzej, ale to instrument naturalny, jest w nas. Nie jest przedmiotem, z którego należy wydobywać dźwięki przy użyciu założeń technologicznych. Dźwięk wydobywa się z nas, dzięki temu może być najłatwiej zrozumiany przez innego człowieka. Głos towarzyszy nam nieustannie.
Chór jest nie tylko instrumentem, ale i jednostką społeczną.
Dużo się o tym nauczyłem prowadząc własny zespół – Chór Katedry Warszawsko-Praskiej, Musica Sacra. Życie w chórze to rozwijanie umiejętności funkcjonowania w zespole, to coś szczególnego i bardzo ważnego. W chórze oczekujemy, że każdy przekaże cząstkę siebie, żeby zbudować z tego coś wspólnego. To odwrotność do postawy solisty, który chce słyszeć tylko swój głos, chciałby, żeby wszyscy mu się podporządkowali – nawet dyrygent i akompaniator. W chórze, ale też w innych zespołach – orkiestrze, zespole kameralnym – jest inaczej. Każdy musi poczuć, że tworzy coś wartościowego. W tym sensie jest to sposób na funkcjonowanie w grupie, może potem w społeczeństwie? Na pewno śpiewanie w chórze jest nauką o tym, w jaki sposób nawiązywać kontakty z drugim człowiekiem. Działanie w zespole pomaga nam nie być samotnym. W dobie Internetu i telefonów nie jest to łatwe. Mamy mnóstwo sposobów, żeby komunikować się ze sobą pomijając głos. To nie pomaga, ludzie są przez to zamknięci w sobie.
Jakich tekstów używa pan w swoich utworach?
Przede wszystkim tekstów łacińskich. Skarbnicą jest Liber usualis, księga w której można znaleźć wszystko na cały rok liturgiczny. Korzystam również z Pisma Świętego, chociaż zdarzało mi się korzystać też z apokryfów, np. Księgi Henocha. Zdarzały mi się też teksty w języku niemieckim (fragmenty modlitw z mszy o św. Edycie Stein), korzystam też z języka angielskiego. Napisałem dużo kompozycji opartych na wierszach polskich poetów: Iłłakowiczówna, Pawlikowska-Jasnorzewska, Miłosz, Herbert, Lechoń, Wyspiański.
Muszę czerpać z tekstu inspirację, nie każdy tekst nadaje się do muzyki. Szukam w nich dźwięczności, nośności, poruszenia – czegoś, co jest między słowami. Analogicznie, w muzyce poszukuje czegoś, co jest między nutami. Tych tekstów jest bardzo dużo, jeszcze wiele przede mną.
Łacina jest językiem niemal zapomnianym, dość mało komunikatywnym.
Jest zapomniana, ale jest też językiem Kościoła i modlitwy. Fascynuje mnie. Może to, że nie znamy łaciny, jest właściwe? To pewien sposób na przeniknięcie tajemnicy – w przypadku muzyki sakralnej możemy mówić np. o próbie dotknięcia tajemnicy stworzenia. Łacina wydaje się tu bardzo właściwa. Nie każdy może ją od razu zrozumieć, ale można w nią wniknąć. Są pewne słowa, które staram się szczególnie wyeksponować, niektóre ukryć. To zależy od tego, w jaki sposób wnikam w tekst, co chcę przekazać swojemu słuchaczowi.
W Wielkiej Brytanii wszyscy kompozytorzy piszą do tekstów angielskich, ale właśnie tam zostały dostrzeżone moje łacińskie utwory.
W jaki sposób rozwija pan swoje zdolności łacinnicze?
Nie uczę się łaciny i nigdy się jej nie uczyłem – jestem z pokolenia, które łaciny w szkole nie miało. Doświadczenie, które mam i które pogłębiam, jest wyniesione ze śpiewania w chórze i komponowania. To dla mnie język muzyczny i modlitewny.