Dlatego też chciałabym przejść do musicalu, ale potem do muzyki filmowej możemy wrócić. Ale przed tym chciałam zapytać o samą edukację w ówczesnej PWSM, bo środowisko muzyczne czasami ma klapki na oczach i patrzy bardzo wąsko.
To wszystko zależy od tego, do kogo pani trafi. Ja miałem to szczęście, że trafiłem do prof. Sikorskiego, który miał bardzo szerokie horyzonty i po prostu dał mi taką podstawową wskazówkę, dzięki której poczułem się wolnym człowiekiem i chciałem realizować swoje pomysły, a nie, tak jak pani powiedziała, z klapami na oczach zapuścić się w jakieś tereny, które sprawiałyby mi niekoniecznie przyjemność, ale nawet i pewną trudność. Bo ja, na przykład, nie nadawałem się do tego, żeby zajmować się cudzymi utworami i aranżować innym osobom, chociaż mógłbym to robić. Miałem tyle własnych pomysłów, że chciałem realizować przede wszystkim siebie. Nawet jeżeli nie pisałem akurat na zamówienie jakiejś muzyki, to robiłem to z myślą, że zrobię, czy też nagram to (miałem takie własne studio) i prawdopodobnie kiedyś się to uda komuś sprzedać, zrealizować – coś z tego będzie. I rzeczywiście tak było. Całą masę instrumentalnych utworów, które zrobiłem u siebie w studiu, potem spokojnie zrealizowałem, znalazły się w filmach, albo same tematy zostały wykorzystane jako piosenki itd. Ale teraz, wracając do samej edukacji, miałem naprawdę dużo szczęścia, bo początki były marne. Miałem nauczycielkę, która nie bardzo sama umiała grać na fortepianie, słaba była w czytaniu nut. To była starsza pani, prawdopodobnie mocno schorowana i cały czas tylko pilnowała, żeby trzymać prawidłowo rękę na klawiaturze w sposób, powiedzmy sobie, nienaturalny. Jej się wydawało, że ręka powinna być jak u Chopina i najlepiej długie palce. Trzeba by było mi jeszcze wyciągnąć palce, bo ja aż tak długich nie mam. I jak ręka była nieprawidłowo położona to ona trzymała linijkę i usiłowała mnie trzasnąć tą linijką w rękę. Byłem szybszy od niej, cofałem rękę, a ona waliła w klawiaturę. Widziałem, że to jest jakieś nieporozumienie. Matka zresztą też była świadkiem tego, że ja nie robiłem żadnych postępów. Muzyka mnie nie interesowała, dlatego że zły profesor i zła edukacja może powodować, że się człowiek zrazi. No i przypadkowo Kędra, którego poznała, usłyszał… dużo improwizowałem. Lubiłem fantazjować na fortepianie, udawać różne ptaszki. Nawet ojcu napisałem utwór "Górski strumień", to były jakieś pasaże…
Aaa… takie impresjonistyczne…
No tak, wiadomo. On powiedział, po pierwsze, że mam bardzo dobrą rękę i że ręka pianisty powinna być jak kotlet – miękka i silna. O i to zapamiętałem na całe życie. I że mam talent do improwizacji, technicznie do szybkiego przebierania tymi paluchami po klawiaturze, bo te wszystkie utwory były bardzo sprawne. I mówi: "Koniecznie szkoła muzyczna, proszę zapisać syna". No i tak się zaczęło. Niższa szkoła muzyczna to był wstęp, przygrywka, ale już jak się dostałem do średniej, to trafiłem na znakomitego pedagoga, który nazywał się Józef Kuczyk. On mnie wziął i poprowadził w zupełnie innym kierunku. Zacząłem grać naprawdę dobrą muzykę, taką, która mi się podobała: "Błękitną rapsodię" Gershwina, którą grałem potem na dyplomie, "Sonatę patetyczną" Beethovena. Próbowałem nawet etiud Chopina, które są bardzo trudne, ale nawet mi się udało. Pamiętam, że miałem bardzo interesujący repertuar, no nie mówiąc o "Das Vohltemperierte Klavier", czyli podstawa – preludia i fugi Bacha.
A czy pana rodzice mieli jakieś muzyczne wykształcenie?
Matka bardzo ładnie śpiewała, ale żadnych studiów nie miała, ponieważ była wojna i nic z tego nie wyszło. Ale rzeczywiście miała słuch.
Czyli w domu po prostu był instrument…
Dzięki matce. Ona znalazła fortepian po wojnie. Prawdę mówiąc, wszystko zawdzięczam matce, że mnie przypiliła do tego i pilnowała. Starała się, żebym ja jednak został muzykiem. Bo ojciec, myślę, że patrzył na to może nawet i niechętnie. Wolałby żebym był lekarzem, albo jakimś inżynierem.
No tak, jakiś praktyczny zawód.
Tak, praktyczny zawód, ale mówił: "A co ty będziesz na podwórkach grał?" [śmiech] – pamiętam jego słowa. Ja mówię: "Ale przecież grają też nie tylko na podwórkach, ale i czasami w filharmonii". Matka myślała, że będę pianistą, a okazało się, że zostałem kompozytorem, przy czym bardzo dobrze grałem na fortepianie. Potem niestety miałem wypadek i to przerwało na jakiś czas, ale odzyskałem sprawność i wszystko było ok. Tylko, jak mówię, improwizacja mnie przede wszystkim do tego stopnia porywała, że mogłem usiąść do fortepianu, teraz już tego nie robię i mogłem grać od siebie, improwizować. Co tylko w duszy grało człowiekowi, to przelewał na klawiaturę. Mogłem grać i grać w nieskończoność, w najróżniejszych technikach itd., co zresztą uwielbiali Żuławski i jeszcze moi znajomi, i takie koncerty im czasami robiłem. Kiedy trafiłem do Wyższej Szkoły Muzycznej [obecnie UMFC – przyp. red.] na Sikorskiego, myślałem, że jako pierwszy utwór zrobię temat z wariacjami, bo to jest taka podstawa, żeby wykazać się umiejętnością transformacji tematycznych. No, a on powiedział: "Co ty chcesz pokazać komisji? Coś takiego to każdy; musisz komisję zaskoczyć, musisz wymyślić coś takiego żeby ludzi…"
Zaintrygować?
Oszołomić w jakimś sensie. No i rzeczywiście napisałem operę radiową. "Klucz" się nazywała. Byłem jak Penderecki – czyli pisanie flamastrem, co tylko mi do głowy przychodziło, w sensie rozbicia normalnych kanonów, żeby się temu przeciwstawić. Oczywiście już wiedziałem, co to jest dodekafonia i pisałem takie serie dodekafoniczne, także tam było wszystko. Cały, że tak powiem, dorobek umysłowy, z jakim wyszedłem i ze średniej szkoły, i z wyższej na dyplom. Dostałem piątkę, a to było na tyle interesujące, całe to przedsięwzięcie, że zostało nawet nagrane w radio.
Tak i właśnie w tym filmie [dokumentalnym] pan to przesłuchiwał po jakimś bardzo długim czasie, bo to gdzieś zaginęło.
Tak, nie słyszałem tego całe lata. Nagranie było w 1965 roku i leżało w archiwum. Wątpię, żeby to puścili kiedykolwiek, ale zostało i to było fantastyczne, że po tylu latach mogłem tego posłuchać.
Czyli był pan kształcony na takiego kompozytora…
Uniwersalnego.
Myślał pan o tym, że kiedyś będzie pan mieć premierę utworu na Warszawskiej Jesieni – w tę stronę?
Mógłbym w każdą stronę, na każdym festiwalu, ponieważ interesowała mnie muzyka, może nie tyle rozrywkowa, co jazz i wtedy bigbit. Strasznie mi się podobała nowa fala mocnego uderzenia. Też wchłonąłem w siebie tę bakterię, bakcyla tej muzyki i potrafiłem również grać w tych stylach, przecież w końcu wiadomo, że o stylu decydują skale, w jakich się człowiek porusza. Normalnie jest skala jazzowa, jeżeli wiadomo jakie dźwięki są wykorzystywane i jest blue note, czyli mała tercja i wielka tercja używane jednocześnie – to brzmi jako jazz. No ale to są rzeczy nabyte, wiedza już ze szkoły. Tak samo jak pentatoniki różnego typu, chińskie, w których fantastycznie można się poruszać. "Akademia Pana Kleksa" jest tego przykładem. To jest wykorzystanie pewnych skal. Czy też wcześniej mówiłem o skali całotonowej, która daje z kolei jakąś taką niesamowitą zagadkowość brzmienia. Do horroru na przykład fantastycznie się nadaje, ale nie tylko. Wszystkiego można użyć w muzyce, a szczególnie z wykorzystaniem dzisiejszych możliwości nagraniowych. Za przeproszeniem można kopnąć ścianę i nagrać to tak, że to będzie fantastycznie brzmiało i można ten dźwięk wykorzystać w muzyce. Ja zresztą wykorzystywałem różne takie... O ten instrument, który tu wisi [pan Andrzej pokazuje – przyp. red.] sithar – on jest oczywiście nienastrojony, te struny są luźne, ale brzmienie tej burdonowej plus tabla jeszcze, ten podkład wykorzystałem w "Tygrysach Europy", jak nagrywałem serial dla Jurka Gruzy. A z kolei ta drumla, czyli, jak to się mówi, harfa żydowska, jest w "Diable" jak ten mały karzeł tam gra. Też się nauczyłem i sam grałem na tym instrumencie, czyli tylko pociągając za ten języczek. Ale najzabawniejsze było to, że kiedyś na jakimś odpuście czy jakimś jarmarku, kupiłem ryczącą krowę, takie pudełko z włosami do ciągnięcia. To było wykorzystywane w muzyce ludowej, jako jeden z instrumentów perkusyjnych. Bawiłem się w takie właśnie wyszukiwania śmiesznych rzeczy. Mam też, na przykład, bardzo stary instrument afrykański, takie blaszki, które brzęczą. Też wykorzystywałem to w muzyce filmowej, właśnie w "Na srebrnym globie". Ale to są zabawne historie i one dają taką możliwość popisania się pewnego rodzaju dowcipem, inteligencją [śmiech] i…
No i kreatywnością.
Kreatywnością. Ludzie to lubią. Często o wiele więcej znaczy, jak człowiek powie: "A wiesz, była użyta tam drumla, albo harfa żydowska, albo buzuk". Też nagrałem taki fragment na buzuku. To jest instrument dęty, ludowy oczywiście, rumuński, o ile się nie mylę. Wykorzystał to Xawery Żuławski.