Twórczość filmowa
Od połowy lat 50. Tadeusz Konwicki zajmował się również twórczością filmową, początkowo jako scenarzysta. Październik 1956 roku umożliwił twórcom większą swobodę wypowiedzi, co wykorzystali wprowadzając do filmów wątki egzystencjalne. Przyczyniło się to do powstania tak zwanej szkoły polskiej, w czym Tadeusz Konwicki miał znaczący udział. Zarówno jako kierownik literacki Zespołu Filmowego "Kadr" (1956–1968), później: "Kraj" (1970–1972), "Pryzmat" (1972–1977), "Perspektywa" (1989–1991), ale również jako scenarzysta, a w końcu reżyser.
Proszę sobie wyobrazić czasy przedwojenne, moje wileńskie dzieciństwo. Bez telewizji, koncertów, zespołów młodzieżowych. Nawet radio było rzadkością. Jedynym wirtualnym światem wyobraźni, poezji, intelektualnej przygody był film. Oglądało się go na twardych ławach w tanich kinach za kilkadziesiąt groszy. Często był to zlepek kilku porwanych kawałków, puszczanych przez zapobiegliwego właściciela. I to nas zadowalało! Kino było nadzwyczajnym przeżyciem. Już wtedy, podświadomie, garnąłem się do tego tajemniczego, niezwykłego zjawiska. Po wojnie uwijałem się koło każdej możliwości chodzenia na pokazy. Odbyłem nawet jakiś kurs scenariopisarski w Łodzi, z którego niewiele pamiętam. Kiedy sam wystartowałem w kinie, uznałem, że nie warto się rozpraszać. Myślałem o kolegach literatach. Tadeusz Różewicz, cały oddany poezji, choć nie stronił od drobnej prozy, jako drugi segment swojej twórczości wybrał teatr. Podobnie – Sławomir Mrożek. Ja, człek przebiegły, spostrzegłem, że niełatwo być drugim Leonardem da Vinci. Biografia artysty, który się wszystkiego chwyta, jest najczęściej chaotyczna i niespójna. Wynikło to więc z mojego kresowego poczucia ascezy, a było tym łatwiejsze, że jestem wzrokowcem. Kiedyś myślałem, żeby zostać plastykiem, zdałem nawet egzamin na architekturę w Krakowie, ale odstraszyła mnie masa przedmiotów ścisłych, jak matematyka czy konstrukcja. Poszedłem tam, gdzie w owych czasach szli wszyscy nieudacznicy, czyli na polonistykę.
Konwicki jest twórcą filmów autorskich: "Ostatni dzień lata", "Zaduszki", "Salto", "Jak daleko stąd, jak blisko". Reżyserował scenariusze według utworów literackich Czesława Miłosza: "Dolina Issy" i Adama Mickiewicza: "Lawa" według "Dziadów".
Film był dla mnie przygodą. "Ostatni dzień lata" powstawał w męczarniach, prawie za własne pieniądze, w najbardziej prymitywnych warunkach. To był skandal towarzysko-artystyczny. Zdjęcia z ręki? To nie było wówczas przyjęte. Ale został jakiś zapis czasu, możliwości i artystycznych intencji. Odczuwałem zawsze niezwykłą przyjemność, że ludzie na planie ofiarowywali mi w prezencie kawałek swego talentu.
W filmach Konwickiego pojawiają się motywy typowe dla jego prozy. Przede wszystkim jest w nich bohater, któremu trudno odnaleźć się w zastanej rzeczywistości. Gna przez życie w wiecznej ucieczce – przed lękami z czasów wojny, wyrzutami sumienia. Przed innymi ludźmi, choć głównie przed samym sobą. Przed własnym niespełnieniem. Wykorzeniony, szuka dla siebie domu, ciepła, miłości.
Grany przez Zbigniewa Cybulskiego bohater "Salta" (1965), mężczyzna w sile wieku, o nieustalonej tożsamości – podający się za Kowalskiego, to znów za Malinowskiego – przeżywa trzykrotnie niemal identyczny, na wpół senny majak. Oto zza drzwi pokoju, zza drzew w sadzie, bądź zza pleców ludzi na zabawie (w zależności od miejsca, gdzie akurat przebywa), wyłaniają się znienacka sylwetki trzech uzbrojonych mężczyzn. Ten w środku wyjmuje z kieszeni zapisaną karteczkę i bezgłośnie odczytuje jej treść. Gdy skończy, jego przyboczni odbezpieczają trzymaną broń automatyczną i celując w bohatera postępują naprzód. Gwałtowne ocknięcie się niedoszłej ofiary sprawia, że wyraz panicznego strachu ustępuje uldze. Chwilowej, bo koszmar, za każdym razem inaczej ubrany – w uniformy nieokreślonych partyzantów (w czasie kręcenia filmu sowieckie atrybuty nie wchodziły w grę), w mundury wojskowe formacji niemieckich, bądź polskich – zapewne pojawi się znowu.
Wielu z tych, którzy cało wyszli z wojny, nie pozbędzie się poczucia winy. W pierwszych scenach filmu "Jak daleko stąd, jak blisko" (1971) bohater o imieniu Andrzej (Andrzej Łapicki) stoi pod Pałacem Kultury i Nauki. Uchylając połę marynarki pokazuje zawieszony na krótkim rzemieniu niemiecki pistolet maszynowy "empi". Wyjawia, że za osiemdziesiąt sześć minut zastrzeli pewnego człowieka. Okaże się nim jego przyjaciel Maks (Gustaw Holoubek), czekający z opłatkiem za wigilijnym stołem na zbłąkanego wędrowca. "Dręczy cię ta moja śmierć" – powie Andrzejowi, zanim ten naciśnie spust. – "Tej jednej nie możesz zapomnieć. Pierwszej, zadanej twoją ręką".
Wszystko, co napisał o swoich stronach, wyznaczało jego rangę literacką. Był pierwszym kierownikiem literackim zespołu filmowego "Kadr" i odegrał wielką rolę w rozwoju polskiego kina. Skojarzył swoją generację pisarzy z młodymi filmowcami, i dzięki temu "cud" nazwany potem "polską szkolą filmową" mógł zaistnieć. […] Tadeusz nicował swoje książki przez całe lata i w pejzażu polskiego kina ma swoje poczesne miejsce. Nigdy nie pokazywał swoich scenariuszy, więc nikt nie wiedział, o czym będzie jego film. Kiedy zabierał się do "Zaduszek", spotkałem Wilhelma Macha. Pytał mnie o nowy film Konwy i kiedy nie mogłem dać wyczerpującej odpowiedzi, powiedział: "– To ja go panu opowiem… oczywiście będzie wojna, partyzantka na Litwie, bohaterem będzie młody człowiek, będzie i dziewczyna, oni będą mieli się ku sobie, ale, jak to u Tadeusza, nie będzie im łatwo, on będzie wokół niej krążył, krążył, aż znajdą się w łóżku, tu będzie jeszcze ciężej, ale w końcu, po wielu mękach, sytuacja będzie bez wyjścia i trzeba będzie sięgnąć do rozporka. I wie pan, co wtedy się stanie?…wysypią się gilzy!".
Kazimierz Kutz, "Klapsy i ścinki. Mój alfabet filmowy i nie tylko", Znak, Kraków 1999
Konwicki jako aktor
W ekranizacji powieści "Kronika wypadków miłosnych" w reżyserii Andrzeja Wajdy (1985) Konwicki wystąpił jako aktor.
W czołówce filmu – a trzeba pamiętać, że powstawał w czasie, gdy nie wolno było wymienić nazwy Wilno – zachowała się kurtuazyjna formuła: scenariusz Tadeusz Konwicki przy udziale Andrzeja Wajdy. Naprawdę zostawiłem reżyserowi wolną rękę. Dodał nieco niemego tła z czasów przedwojennych, zwłaszcza dzielnicy żydowskiej. Może trochę dziwić moja obecność na ekranie, która wynikała z koleżeńskich związków. Z Wajdą poznałem się jeszcze przy kolaudacji jego "Pokolenia". Proponowałem mu, żeby w "Kronice…" uwierzytelnił postać Nieznajomego i sam ją zagrał. On w tej roli widział jednak mnie. Wtedy też przekonałem się, dlaczego szkoły teatralne są niezbędne. Spowity kablami, z podpiętym mikrofonem i akumulatorem gdzieś na plecach, miałem dojść w określone miejsce. Najgorzej było z tekstem, zresztą moim własnym. Nie mogłem go spamiętać. Robiłem ściągawki, pisząc tekst na dłoni.
Filmy o Konwickim
Dokumentalista Andrzej Titkow poświęcił Konwickiemu dwa filmy: "Przechodzień" i "Całkiem spora apokalipsa". Jak to reżyser ujął, pisarz jest w nich "medium, przez które poznajemy nie tylko jego świat, ale także ducha naszej najnowszej zbiorowej historii".
W sześćdziesiątym ósmym roku elita nasza była gotowa oddać życie za każde przedstawienie "Dziadów", a w dwadzieścia dwa lata później już na "Lawę" mało kto przyszedł.
Wywiad Andrzeja Wernera, "Kino" 1991/1
"Co ja tu robię. Tadeusz Konwicki" to z kolei debiut reżyserski Janusza Andermana. Film dokumentalny z 2010 roku opowiada nie tyle o twórczości autora "Małej apokalipsy", ile o nim samym. Obok głównego bohatera występują Andrzej Łapicki, Stanisław Bereś, Tadeusz Lubelski, Adam Michnik oraz córka pisarza – Maria Konwicka. Muzykę do filmu skomponował Zygmunt Konieczny.
Przy stoliku w "Czytelniku"