Obok ludzi pióra lepiej usytuowane stoliki modnych właśnie lokali zajmowali również plastycy, aktorzy, reżyserzy teatralni, filmowcy, muzycy. Środowiska te zresztą często się przenikały, tworząc barwną mieszankę rodzajową. I właściwe tło dla osób pragnących grzać się w blasku ich talentu czy popularności.
Na kawiarnianej scenie
Makowiecki zwraca uwagę na teatralny aspekt kawiarni literackiej. Była tam scena (salka, wybrane stoliki), aktorzy (literaci, artyści, twórcy) oraz widzowie (osoby przy pozostałych stolikach).
Artyści wydawali się pogrążeni w rozmowie, omawianiu sobie tylko wiadomych spraw, niedostępnych dla profanów. Pozostali klienci kawiarni starali się nie pokazywać po sobie zainteresowania akcją przedstawienia, choć zasiadali tak, aby widzieć wszystko jak najlepiej i nadstawiali uszu.
Zbieraliśmy się u Miki, żeby porozmawiać o sprawach bieżących, cichutko się poinformować o tym i owym, mówiło się o literaturze, filozofii, czasem ktoś przyniósł ulotkę, jeszcze mokrą, projekt odezwy partyjnej, rzekł o odbytej u kogoś rewizji żandarmskiej, o czyimś aresztowaniu, o czyimś zwolnieniu. Byłem w tym gronie bodaj najmłodszy, o czym zapominałem przez żywość usposobienia i wdawałem się w dyskusję na tematy "transcendentalne", […] zuchwale się pojedynkując z samym perypatetykiem metafizykiem Fiszerem. Cięliśmy się jak na najweselszej sali fechtunkowej, wszyscy co i raz tryskali śmiechem, a przysłuchujący się z szacunkiem kelner w kilka lat później powiedział mi (już w innej cukierni), że nas kochał. "Nawet pana Niemojewskiego, który był najobraźliwszym chyba człowiekiem na świecie. Ale najukochańszy był pan Fiszer! A w ogóle już nigdy nie będzie, nie może być takiego towarzystwa mądrych i przyjemnych panów!"
[Wacław Grubiński w: "Niewinne niedyskrecje. »W klubie« u Miki", "Życie", Londyn 1951]
Makowiecki dodaje, że nowelista i dramaturg Wacław Grubiński właśnie u Miki lokalizował niektóre anegdoty Franciszka Fiszera, jak choćby określenie przez niego Władysława Reymonta "sensatem o skromnym zasobie sensu".
Co ciekawe, słynne warszawskie kawiarnie z okresu Młodej Polski, jak Starorypałka, Miki, Nadświdrzańska czy Udziałowa to raczej… mleczarnie. Dziś powiedzielibyśmy: bary mleczne, gdzie częściej zamawiało się maślankę bądź kefir niż małą czarną. A i pożywić można się tam było nie tylko najnowszą plotką, ale i ziemniakami ze zsiadłym mlekiem.
Słynna Udziałowa zawdzięcza swą nazwę założonej w 1884 roku Pierwszej Warszawskiej Mleczarni Udziałowej. Mieściła się pod adresem Nowy Świat 15, na rogu Alej Jerozolimskich, w miejscu dzisiejszego Empiku. Prof. Makowiecki opisuje grono ważnych postaci odwiedzających lokal:
Jednak postacią najbarwniejszą w Udziałowej (tak zresztą bywało w każdej kawiarni) był Franciszek Fiszer. Przeniósł się do Udziałowej z Miki z nieodłącznym towarzyszem, pianistą Karolem Szustrem. Właściwie trudno nazwać jego obecność w Udziałowej "przeniesieniem się", ponieważ, jak wiadomo, Fiszerowi zdarzało się w ciągu dnia odwiedzić wszystkie liczące się kawiarnie śródmiejskie. Roman Loth ma bez wątpienia rację, pisząc, że "kawiarnia warszawska w okresie niemal półwiecza – od końca lat osiemdziesiątych XIX wieku aż po rok 1937 – bez postaci Fiszera może być opisywana co najwyżej w kategoriach cukierniczo-handlowych". Stolik Fiszera (bez stałej lokalizacji, za każdym razem inny) ze względu na częstą obecność przy nim Bolesława Leśmiana i Feliksa Jabłczyńskiego zwano "Radą Trzech". Ale bywali przy nim także liczni goście okazjonalni, zaś splendor towarzyszenia Fiszerowi był tak znaczny, że zsuwano wokół inne stoliki. Siadywali tu: redaktor magazynu "Pani" Gustaw Zmigryder, Mieczysław Srokowski, Władysław Reymont, dziennikarz Tadeusz Hiż, poeci Edward Słoński i Antoni Lange, z młodszego pokolenia – dziennikarz Józef Wasserzug-Wasowski [ojciec Jerzego Wasowskiego], Wacław Grubiński i Jerzy Zaruba.
Pchnęliśmy naprzód poezję
Dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym bywalcy Małej Ziemiańskiej, Picadora, Kresów, IPS-u, SiM-u czy Zodiaku zrezygnowali z napojów "wprost od krowy", przerzucając się na te z wypalanych ziaren. Konsumpcji towarzyszyły nierzadko emocje natury artystycznej.
Pierwszego wieczora Lechoń czytał "Mochnackiego". Blady, wysoki młodzieniec, w mocno podniszczonym ubranku żakietowym, wygłaszający wzruszonym głosem swój wiersz w natłoczonej kawiarni – to jedno z piękniejszych wspomnień z tych lat walki i pracy. Nikt z nas nie skarżył się wtedy na konieczność zarabiania pięciu tysięcy miesięcznie, nikt nie miał obowiązków towarzyskich, które go krępowały w wypowiadaniu sądów, nie było komeraży, ostrożności, względnych racyj, polityki ani nawet umiaru. Pisarze byli źli lub dobrzy: źli byli dla nas łajdakami, dobrzy świętością. Nie dało się to długo utrzymać przy życiu. Nie zawsze było to kwestią poglądów, ale po prostu temperamentów. Ponieważ Bóg mi temperamentu nie odmówił, najbardziej chyba ja jeden tkwię w dawnych grzechach.
Ale zasługa i znaczenie Picadora – to nie tylko walka. Wnieśliśmy rzeczy najzupełniej pozytywne. Pchnęliśmy naprzód poezję. Wprowadziliśmy konkretność obrazowania, prawdę i siłę słowa, wobec której nie mogły się ostać pozycje młodych pisarzy ówczesnych. Skala wymagań podniosła się znakomicie, co więcej – potrafiliśmy w tej ulicznej kawiarni rozdmuchać zapał dla poezji. Pamiętam te wieczory poetyckie, urządzane już w salach wynajętych, gdy tłumy odchodziły od kasy.
[Antoni Słonimski w: "Alfabet wspomnień", Warszawa 1989]
Szczególne miejsce wśród kawiarnianych osobistości dwudziestolecia zajmował Kazimierz-Przerwa Tetmajer, poeta, które najlepszy okres swojej twórczości miał już za sobą, cieszył się za to statusem "żywej legendy".
Częste wizyty Tetmajera w Kresach miały stały rytuał. Poeta, mieszkający w Warszawie od 1918 roku (okresowo pomieszkiwał także w Krakowie i Zakopanem), był już w stanie daleko posuniętej choroby nerwowej, rozwijającej się od roku 1912 i coraz wyraźniej izolującej go od otoczenia – nie poznawał dawnych znajomych, nie rozmawiał z nikim i wyraźnie cierpiał na manię prześladowczą. Wkraczał do Kresów w czarnym kapeluszu z szerokim rondem i czarnych okularach, stawał przy bufecie i jeśli zamawiał kawę, to często po badawczym mieszaniu jej łyżeczką odstawiał filiżankę z diagnozą: "Zatruta". Podobnego braku zaufania nie objawiał jednak wobec ciastek: zwykle zjadał jedno przy bufecie i nie płacąc, wychodził. Ta darmowa konsumpcja była niepisanym prawem autora wierszy recytowanych przez całe pokolenie przełomu wieków i honorowali je wszyscy właściciele kawiarń na Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie.
Półpięterko w Ziemiańskiej
Tu na półpięterku, przy stoliku wsuniętym między dwiema ścianami, omawia się zdarzenia każdego dnia literackiego. Tu się decyduje o powodzeniu nowo wystawianej sztuki teatralnej, odkrywa nowe talenty, tu się rodzą najlepsze dowcipy, które w kilka godzin później obiegają całą Warszawę.
[Irena Parandowska w: "Na półpięterku w Ziemiańskiej", "Stolica" 1961, nr 51–52]
Nie dla wszystkich odosobnione stoliki, jak na przykład ten na półpiętrze, okupowany przez skamandrytów, były obiektem wyłącznie podziwu. Ludzie aspirujący na literackie salony, którym nie było dane zasiąść w gronie wybrańców, zaczynali postrzegać je jako zagrożenie i nie szczędzili im krytyki.
Oczywiście i wówczas w kawiarniach powstawały także kliki i mafie, świetnie zorganizowane, wygimnastykowane w przeróżnych świadomych już gierkach i podgierkach, kaptujące jednych, niszczące drugich. Te kliki, które urzędowały w tej samej kawiarni, odgrywały bardzo wątpliwą rolę w rozwoju ówczesnej poezji polskiej. Wychodziły stamtąd nagonki, mniejsze i większe intryżki. […] Niejedna tragedia wybitnego poety wynikała z ustosunkowania się do niego owych koterii. Jest to ostatecznie naturalny proces, który od niepamiętnych czasów istniał i długo istnieć będzie w środowiskach artystycznych. Na to nie ma chyba rady. Wynika to z samolubstwa, z zazdrości, a także często i z małości serca ludzi, zakochanych w sobie, pozujących równocześnie niemalże na aniołów. Biedne anielęta popijające kawunię wydymały wargi, czyniąc niewinne minki, ale nie pozostawiając suchej nitki na znajomych.
[Jan Śpiewak w: "Przyjaźnie i animozje", Warszawa 1965]
Przy kawiarnianych stolikach dochodziło czasami do dramatycznych sytuacji:
Bywały i skandale: w początkach wieczorów Cyrulika podczas recytacji wiersza Tuwima "Pif–paf" przez Tolę Korian przy jednym ze stolików trwała głośna rozmowa, która ucichła, gdy recytatorka poprosiła o ciszę. W imieniu hałaśliwego stolikowego towarzystwa głośno poprosił o wybaczenie pułkownik Roman Abraham. Nie wystarczyło to pewnego jednak pewnemu młodemu malarzowi, który nazwał zachowanie gości stolika "chamstwem", co spowodowało ze strony Abrahama oświadczenie "jutro przyślę panu moich sekundantów". Dopiero interwencja Tuwima u Wieniawy spowodowała, że pułkownik zgodził się puścić incydent w niepamięć, w zamian za publiczne przeprosiny na następnym wieczorze Cyrulika w IPS-ie.
O Diaku z Zodiaku
Najmodniejsza od pewnego czasu artystyczna kawiarnia Zodiak na Traugutta to gustownie urządzony lokal Jadwigi Kowarskiej, żony znanego malarza Felicjana Kowarskiego, którego obrazy wiszą tu na białych ścianach podobnie jak płótna Rafała Malczewskiego. Za kotarą sala bilardowa […]. Kelnerki w Zodiaku, w granatowych sukniach z białymi lub złotymi fartuszkami, są uprzejme, a w szatni palta odbiera autentyczny Murzyn […], mówi on i rozumie po polsku jak rodowity warszawiak.
[Tadeusz Wittlin w: "Ostatnia cyganeria", Łomianki 2010]
Autor "Warszawskich kawiarni literackich" wyjaśnia sprawę egzotycznego pracownika Zodiaku:
W gruncie rzeczy ów szatniarz, który zwał się Diak, był prawie rodowitym warszawiakiem. Nic dziwnego, że znakomicie mówił po polsku, bo przyjechał do Polski jako małe dziecko, uzyskał polskie obywatelstwo i w wieku poborowym odbył służbę w lotnictwie. Po wybuchu II wojny światowej zgłosił się do swej jednostki i zginął podczas bombardowania lotniska w pierwszych dniach nalotów wrześniowych.
Ostatnia kawiarnia literacka Warszawy międzywojennej zakończyła żywot wraz z wybuchem wojny.
Pułki niemieckie już koncentrowały się wzdłuż naszych granic, a my jak wczoraj, jak przed rokiem, mówiliśmy wciąż o tym samym, o Prouście i Dostojewskim, o Gogolu i Słowackim, na pomnik wznosiliśmy Rimbauda lub Majakowskiego.
[Stanisław Piętak, "Portrety i zapiski", Warszawa 1963]
Okupacja niemiecka przypieczętowała los Zodiaku, jak i innych warszawskich kawiarni literackich.
Jeszcze w ostatnich dniach sierpnia wszystkim się wydawało, że nadchodząca wojna, choć przyniesie niewątpliwie zniszczenia w krajobrazie stolicy, pozwoli zachować, przynajmniej w części jej znajomy, oswojony wygląd. Świadectwem takiego przekonania była zawarta – w przewidywaniu rychłego wybuchu wojny – umowa między Józefem Czechowiczem i Władysławem Sebyłą, zakładająca spotkanie w Zodiaku w tydzień po zakończeniu wojny. Historia wprowadziła do tej umowy paragrafy dodatkowe i ostateczne – Czechowicz zginął podczas bombardowania Lublina 9 września 1939 roku, Sebyła został zamordowany przez NKWD w Charkowie w kwietniu 1940 roku. Budynek Banku dla Handlu i Przemysłu, w którym na parterze mieścił się Zodiak, spłonął we wrześniu 1939 roku od bomb niemieckiego lotnictwa.
Długo jeszcze zrudziały w ogniu szyld, przedstawiający dwanaście znaków zodiaku, wisiał, skrzypiąc na wietrze nad pustym, wypalonym wnętrzem ostatniej, modnej przed wojną warszawskiej kawiarni.
[Krystyna Uniechowska w: "Antoni Uniechowski o sobie i innych", Warszawa 1961]
Przy stoliku w Czytelniku
Henryk Tomaszewski i Stanisław Toepfer w kawiarni PIW-u, fot. Piotr BarączPo drugiej wojnie światowej życie artystyczne odradzało się w bólu systemowych ograniczeń i szykan. Ponieważ natura nie znosi próżni, ludzie pióra zaczęli szukać miejsc, w których mogliby się ze sobą mnie lub bardzie regularnie spotykać. Z czasem na miano kawiarni literackich – ze względu na atmosferę, choć przede wszystkim stałych bywalców – zasłużyły sobie kolejno: Ujazdowska, PIW-u oraz Czytelnika, z legendarnym już stolikiem, zawiadywanym głównie przez Tadeusza Konwickiego, przy którym obowiązywał swoisty kodeks zachowania.
Osoba raz zaproszona nie ma prawa uważać, że może tu sobie siadać, kiedy zechce, prawo stałego przychodzenia mają tylko ci, którzy usłyszeli "Przychodź" (nie – "Przyjdź"!);
Nie wolno dopraszać swoich gości. Gdy osoba uprawniona chce kogoś przyprowadzić, musi uzgodnić to z Konwickim lub Szymańską;
Zakazane jest fundowanie graby i wymuszanie szejkhendów. Przychodzi i odchodzi się "po angielsku";
Przy stoliku należy baczyć na znaki oraz sygnały ostrzegawcze i z pokorą przyjmować kary, zwykle wymierzane przez Konwickiego. Kara najmniejsza to prztyczek. Po nim następuje – mina, grymas. Potem milczenie. Te może przejść w zaleganie plackiem na blacie. Konwicki coraz mocniej podpiera się łokciami, opuszcza głowę, rozsuwa ramiona, aż wreszcie kompletnie zalega i tylko pisze palcem po szkle. To już koniec. Wyrok zapadł. Jeśli występny nie zamilknie natychmiast, za chwilę trafi go zatruty morderczy sztych;
Wolno pić, co się chce, ale pod groźbą banicji nie wolno jeść niczego poza ciastkami;
Nie załatwia się tu interesów, nie rozdaje autografów ani egzemplarzy autorskich;
Osoby nieuprawnione nie powinny opowiadać dowcipów, bo i tak nikt nie jest w stanie zrobić tego lepiej niż Holoubek, a wszystkie najśmieszniejsze dowcipy on już tu opowiedział;
Przy stoliku nie wolno nudzić, perorować, udowadniać swojej mądrości, mówić o sobie, opowiadać snów, streszczać książek lub co gorsza filmów. Występkiem najwyższym jest chwalenie się, a skończoną zbrodnią próba odczytania fragmentu własnego dzieła; nie wolno uporczywie milczeć, bo stolik to nie miejsce dla pasożytów, które żerują na cudzym gadaniu. Za Słonimskim lubi się tu powtarzać, że rozmowa ma być "wymianą myśli, na której nikt nie traci."
[Jacek Żakowski w: "Przy stoliku w Czytelniku", "Magazyn" dodatek "Gazety Wyborczej", 1993 nr 43]
Zbigniew Cybulski w miłym towarzystwie w kawiarni PIW-u, fot. Piotr BarączZdaniem Andrzeja Z. Makowieckiego kawiarnia literacka pozwala manifestować odrębność środowiska pisarskiego od nietwórczych "zjadaczy chleba". Tym ostatnim "funduje demokratyczne poczucie współuczestnictwa, częściowego przynajmniej przeniknięcia do kręgów elity". To głównie przy stoliku kawiarnianym, w kręgu bezpośrednio zainteresowanych, powstaje anegdota literacka.
Zaznacza więc i akcentuje styl bycia kręgu wtajemniczonych, specyficzne poczucie humoru, fantazję na poziomie niedościgłym dla profana – a więc kształtuje obraz "mafii" zawodowej, którą nawet typ dowcipu wyróżnia i oddala od innych, zarazem jednak oswaja i upowszechnia obraz środowiska literackiego. Tworzy jakby wspólny salon i kawiarnię literacką, w której ocieramy się o Słonimskiego, Himilsbacha i Głowackiego, podsłuchujemy ich bon moty, nie do nas wprawdzie bezpośrednio wypowiadane, ale zezwalające nam na reakcję. Niepoważna mała forma literacka pełni więc wcale istotne funkcje społeczne w procesie komunikacji literackiej. Realizuje znakomicie układ "nadawca–tekst–odbiorca", ze wszystkimi dobrze już opisanymi przez teoretyków konsekwencjami tego układu. Tworzy swoistą wspólnotę literacką, w której elementem integrującym jest wspólny śmiech, istotny czynnik demokratyzacji elit.
Prof. dr hab. Andrzej Zdzisław Makowiecki (ur. w 1939 roku w Warszawie) – emerytowany profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego i Akademii Teatralnej, historyk literatury okresu Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego, wielbiciel kawy i kawiarni. Autor książek między innymi: "Młodopolski portret artysty" (1971), "Tadeusz Żeleński-Boy" (1974), "Trzy legendy literackie. Przybyszewski – Witkacy – Gałczyński" (1980), "Wokół modernizmu" (1985), "Słownik postaci literackich" (2000).