Zrodził się z inicjatywy studentów Uniwersytetu Warszawskiego, głównie kandydatów na filologów i historyków sztuki, potem doszli inni. Założenia były skromne: prawo do własnej wypowiedzi, choć jak na tamte lata ryzykownie odważne. Przypomnijmy, że działo się to w czasach, kiedy wielu osobom nie obeschły jeszcze łzy po stracie, jaką była przed rokiem śmierć Generalissimusa Stalina.
Fragment etiudy "STS '58", reż. Agnieszka Osiecka; całość na ninateka.pl
Teatr zamiast gazety
Studencki Teatr Satyryków powstał zamiast gazety. Studencka scena szybko stała się znaczącym głosem młodej inteligencji, wyprowadzającej rodaków z beznadziei stalinizmu. STS był ich trybuną, dając szansę zamanifestowania własnego stanowiska wobec najbardziej niepokojących kwestii światopoglądowych, społecznych czy politycznych.
Gdy po drugiej wojnie światowej Polska wzbogaciła się terytorialnie o Warmię i Mazury, nad Jezioro Nidzkie do leśniczówki Pranie zaczął przyjeżdżać Konstanty Ildefons Gałczyński. Od 1949 roku do Gałczyńskiego zaczęli przyjeżdżać studenci z Warszawy – ot, tak – żeby zobaczyć się z Poetą, porozmawiać lub po prostu wypić wódkę. Gałczyński pisał, trochę pił – studenci tylko pili i było bardzo przyjemnie. Potem Mistrz przeniósł się w zaświaty, a studenci, którzy go odwiedzali, urządzili pierwszy w Polsce Studencki Teatr Satyryków w Warszawie. W teatrze tym spędziłem kilkanaście lat. Gałczyńskiego już nie było. Sami musieliśmy pić i sami musieliśmy pisać.
[Stanisław Tym, "Mamuta tu mam. Utwory zebrane spod łóżka", Instytut Wydawniczy Latarnik, Michałów–Grabina 2005]
Tyma ciekawie się czyta, choć w tej akurat informacji króluje licentia poetica. Konstanty Ildefons Gałczyński po raz pierwszy przybył do Prania w lipcu 1950 roku. Wskazał mu to miejsce wypoczynku slawista Ziemowit Fedecki, pomagający poecie, gdy ten przechodził zawał serca. Gałczyński przyjeżdżał z Warszawy jeszcze przez kolejne trzy lata, jako gość ówczesnego leśniczego Stanisława Popowskiego. Wraz z żoną Natalią snuł plany zamieszkania na stałe w okolicy Jeziora Nidzkiego, ale zniweczyła je przedwczesna śmierć poety w grudniu 1953 roku. Studenci tworzący STS, owszem, przyjeżdżali nad to jezioro, ale wtedy poeta już nie żył. Słowem nie bywali u niego w leśniczówce Pranie.
"To idzie młodość"
Inicjatorzy pierwszego występu zapewne nie przypuszczali, że zapoczątkowali jedno z najciekawszych zjawisk kulturalnych i społecznych, jakim w powojennej Polsce okazał się ruch teatrów studenckich, zwanych później poszukującymi, otwartymi, offowymi, etc. Gorące chwile narodzin STS-u barwnie oddał jeden z inicjatorów i pierwszy szef tej sceny, Henryk Malecha.
W lutym Andrzej Drawicz – działacz kultury i konferansjer na akademiach, znający naszą grupę – powiedział, żeby pójść do Jurka Markuszewskiego, kierownika Komisji Kultury Rady Okręgowej ZSP, bo jeden z teatrów zgłosił chęć zaopiekowania się jakimś zespołem studenckim. Był to Teatr Satyryków. I tak doszło 13 marca 1954 roku do spotkania w świetlicy uniwersyteckiej z Markuszem, czyli Jurkiem Markuszewskim. Przyprowadził on swoich ludzi: Hannę Łuszczyk (Rek) z Akademii Medycznej, Adama Dolińskiego z historii sztuki, Ewę Kitównę z prawa. Henio Olesiak, zwany Gitarą, przyprowadził dwóch kolegów ze swojej psychologii, Marcina Borowca i Andrzeja Strelaua. Zespół aktorski uzupełnił Andrzej Juszczyk. Markusz wziął sprawy w swoje ręce: zachęcił nas do pokazania, co potrafimy. W ten sposób przygotowani, poszliśmy na przesłuchanie do Jurandota, do Teatru przy Konopnickiej. […] Przyniósł [on] teksty z poprzednich programów swojego Teatru i zaproponował obsadę, ułożył owe skecze, kuplety i piosenkę "To idzie młodość" w jakiejś kolejności i niby program był. Waczków, nasz pierwszy literat, przerabiał te teksty, adaptował, przenosił na teren studencki, pisał konferansjerkę. Próby odbywały się w świetlicy Domu Studenta UW. Niekiedy brali w nich udział aktorzy: Saturnin Żórawski i Kazimierz Brusikiewicz, który ustawiał Adama Dolińskiego w monologu "Nerwy bez przerwy". Przychodzili też: dyrektor Jurandot i pianista Stefan Rembowski. Markusz z początku nie ingerował, jedynie obserwował, jak goście pracowali z naszym zespołem. Napisał też scenariusz skeczu "Na Uniwersytecie", który kończył pierwszą część programu, taką karykaturę zebraniomanii. Oryginalny, nasz własny numer zrobił furorę – opisywał dzień wolny od zajęć na uczelni, za to pełen zebrań, ukazując postępujące zmęczenie ich uczestników.
[Henryk Malecha, "Od tego się zaczęło, czyli: tak powstał STS", w: "Kultura Studencka, zjawisko – twórcy – instytucje", wydawnictwo Fundacja STU, Kraków 2011]
Własnym głosem
W przymiarkach do nowego programu pojawił się postulat, aby autorów szukać we własnym gronie. Na apel zgłosił się Jarosław Abramow, który później przyprowadził Andrzeja Jareckiego. Doszedł Witold Dąbrowski, od początku był Drawicz i Andrzej Wiktor Piotrowski. Wszyscy z polonistyki, sformowali trzon pierwszych autorów Studenckiego Teatru Satyryków. Datę premiery "Prostaczków" (9 listopada 1954), w których zespół przemówił własnym głosem, wiele osób uważa za prawdziwy początek historii STS-u. Abramow opisał rozmowy z cenzorami. Ich szefa, towarzysza Rusinowa, martwił pesymistyczny wydźwięk programu.
Niektóre wasze teksty – wyjaśnił ze wschodnim akcentem – już w czasie lektury wzbudziły nasze zastrzeżenia natury ideowej. Przyznam szczerze, że wasi "Prostaczkowie" wywołali u nas w urzędzie spore kontrowersje. Długo uzgadnialiśmy nasze stanowisko. Towarzysze są świadkami – wskazał na chudego cenzora o ascetycznej twarzy i głęboko osadzonych oczach i ładną cenzorkę, którzy kiwnęli głowami. – Jednak po wnikliwej analizie i szerokich konsultacjach przeważyło zdanie, że mimo zastrzeżeń należy wam pozwolić, gwoli eksperymentu, zaprezentować te teksty na scenie. […] Chudy cenzor precyzyjnie wypunktował kwestie, które jego zdaniem sugerują ten skrajny pesymizm i negują naszą rzeczywistość. Witek [Dąbrowski] z Markuszem z nim polemizowali. Czasem włączał się Drawicz. Smutny cenzor kiwał głową, ale upierał się przy swoim. Odchodząc, podziękował nam i powiedział, że "Prostaczkowie" dali mu dużo do myślenia. […] Był jak my po polonistyce i przyznał się, że prywatnie też próbuje pisać, co nas zdziwiło. Nazywał się Jerzy Kleyny.
[Jarosław Abramow-Newerly, "Lwy STS-u", wydawnictwo Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2005]
Nieme cytaty
W tekście "Konferansjer" do programu "Prostaczkowie" Jarosław Abramow dał odpór pseudonaukowcom od marksizmu-leninizmu, wciskającym studentom drętwą mowę trawę. Wrażenie na widzach wywarła interpretacja Zbigniewa Zapasiewicza.
Kiedy doszedł do kwestii: "Tematem dzisiejszego mojego wykładu z marksizmu-leninizmu będzie szerokie, jak słusznie stwierdza program…", przerwał mu grzmot braw. Zaskoczony zamilkł. Wszyscy spoglądali po sobie i trącali się łokciami. Potem już każde zdanie kwitowano śmiechem, a gdy […] spytał, czy wszyscy znają tę książkę i wysoko wzniósł w górę "Krótki kurs historii WKP(b)", prezentując szarą okładkę dzieła Stalina, odpowiedziało mu wycie i tupanie. Nie mógł mówić, bo śmiech zagłuszył następną kwestię. Przytomnie odczekał reakcję sali, której się nie spodziewał, i dobitnie powtórzył: "łatwo dostępna w każdej bibliotece". Znów ryk. […] Gdy doszedł do klasyków marksizmu, sala zamarła ze zgrozy, ale potem, łapiąc, że cytaty są nieme, z ulgą wybuchnęła śmiechem. Zbyszek przy każdym cytacie inaczej poruszał ustami i robił nowe gesty. Sugestywną mimiką podkreślał wielkość głoszonych przez siebie idei. […] Kiedy zwycięskim tonem wygłosił ostatnie zdanie: "– Narzuca się jasno wniosek ze stroniczki piątej, cytuję – szybko zakłapał ustami – który zresztą wypływa ze stroniczki drugiej, cytuję – zakłapał jeszcze szybciej – że sprawa jest oczywista, cytuję – z triumfem poruszał wargami – na stroniczce siódmej. Koniec cytatu!" jeden wielki huk braw i tupot nóg usłyszałem. Ludzie wstawali z krzeseł i krzyczeli: – Bis! – Szał był powszechny. Zbysio kłaniał się nisko i, włożywszy książki do teczki, profesorskim krokiem zszedł ze sceny. Szał trwał dalej.
[Jarosław Abramow-Newerly, "Lwy STS-u"]
Trudno nie pisać satyry
Ballada na dziadowską nutę "Salve Regina" prześmiewczo komentowała pobyt belgijskiej królowej Elżbiety na V Konkursie Chopinowskim w Warszawie w lutym 1955. Honory domu pełnił przy niej Jarosław Iwaszkiewicz, prezes ZLP. Ale też niewiele osób w kraju, a już na pewno nie ze sfer partyjno-rządowych, umiałoby sprostać salonowej konwersacji z koronowaną głową z "wrogiego systemu". Oto jakie pułapki realne życie zastawia na ideologicznych doktrynerów.
Dla monarchistów godzina wielka
Wybiła w Polsce dnia tego,
Bo przyjechała Królowa z Belgii,
Podnieść w nas ducha polskiego. […]
Poszło ją witać ludzi tysiące
Ze szkaplerzami na piersi,
Jest honorowa rota Husarzy,
Lecz jeden facet był pierwszy. […]
[Andrzej Jarecki, "Salve Regina" z programu "Konfrontacja", 1955]
Abramow pisał w "Lwach STS-u":
Oczywiście po słowach: "lecz jeden facet był pierwszy", zerwał się ryk i wszyscy patrzyli na Iwaszkiewicza, który szczerzył potężną szczękę i kiwał z uznaniem łysiną. Kiedy na żądanie: – Bis! – Leszek Biskup powtórzył ostatnie zwrotki, zaczęto skandować: – Autor! Autor! Autor! – Wypchnięty na scenę Andrzej nerwowo dopinał marynarę i kłaniał się sztywno, wznosząc wysoko głowę na cienkiej szyi.
Pilna przyjaźń
Od stycznia 1956 roku STS mieścił się w Pałacyku Szymona Bogumiła Zuga przy ul. Świerczewskiego 76 b (obecnie al. Solidarności), od 1986 – siedzibie Warszawskiej Opery Kameralnej. Przedstawienia szły przy nadkompletach, w tekstach bił puls aktualnych spraw, jakimi żył wtedy kraj.
À propos! Chciałbym się zaprzyjaźnić z jakimś robotnikiem… Co?… Na stałe, na stałe… Co? Chwilowo żaden się nie trafia, aha, aha, no, ale jakby się który wam nawinął pod rękę, to przyślijcie do mnie, tutaj. Tutaj, do gabinetu. Tylko pamiętajcie, to bardzo pilna przyjaźń, bardzo mi na niej zależy. No, no… Cześć! Może się jeszcze jakoś wszystko ułoży!
[Jarosław Abramow, "Wszystko się wyjaśni (rozmowa telefoniczna)", z programu "Czarna przegrywa, czerwona wygrywa", 1956]
Fragment etiudy "STS '58", reż. Agnieszka Osiecka; całość na ninateka.pl
Królestwo Aluzji
Przez cały okres odwilży aż do Października, a nawet po Październiku, w teatrzykach naszych i kabaretach niepodzielnie panowała Aluzja. W królestwie Aluzji spędziliśmy ładnych parę lat. Prawdę mówiąc: trudno nam było się stamtąd wytoczyć. Ktoś, kto przyzwyczaił się mówić językiem Ezopa, ma nieraz pewne trudności z mówieniem wprost. […] W latach odwilży posługiwanie się aluzją było koniecznością. Aluzja była nam potrzebna niczym latarka w buszu: inaczej się nie przedrzesz i koniec. Przymiotnik "aluzyjny" miał wtedy w sobie coś z komplementu: "Mocny spektakl, aluzyjny" – mówiono. Zresztą niemało arcydziełek powstało w tej poetyce. Pamiętam, że w teatrze STS Jerzy Markuszewski pięknie zainscenizował tekst Jareckiego pod tytułem "Ślepcy": na fioletowo–czarnej scenie wiodą się w bezładnym tańcu dwaj niewidomi do niewiadomego celu... Ten bezładny pląs (plus dialog) symbolizował oczywiście szamotaninę władzy z narodem (mówiło się jeszcze: "z masami"). Nie wszystkie jednak teksty "aluzyjne" brzmiały tak czysto i efektownie. Przeciwnie: im głębiej w lata pięćdziesiąte, tym więcej pojawiało się w tym gatunku glątwy, mątwy i "głębi pod mostem" (określenie Ziemowita Fedeckiego). Poza tym sam mechanizm tej zabawy zaczynał powoli nużyć.
[Agnieszka Osiecka, "Szpetni czterdziestoletni", wydawnictwo Iskry, Warszawa 1985]
Przejrzeć na oczy
Jarosław Abramow opisał przejścia tekstu "Ślepcy" Jareckiego z programu "Agitka" w cenzurze.
W tym skeczu, godnym bohatera pracy magisterskiej Andrzeja – Witkacego – najlepsze było to nagłe przejrzenie na oczy i dalszy ślepy marsz w tym samym kierunku, z tym samym przewodnikiem na czele. […]. Towarzysze Rusinow i Figlewski nie byli łatwymi partnerami. Z pozoru przyjaźni, odwoływali się do własnych przeżyć – mówili, że po Oświęcimiu i przejściach wojennych pewne żarty są niestosowne i prywatnie ich bolą. Kiedy wydawało się, że są przekonani, wracali do punktu wyjścia: "Nie, nie, kochani, wybaczcie, ale w tej formie to nie może pójść". Ten przyjazny ton był wyjątkowo wredny. Markusz czasem tracił nerwy i czerwony ze złości krzyczał na nich, aż drżałem. Ale to robiło wrażenie. Krzyczy, znaczy ma prawo. Kiedyś dyrektor Rusinow powiedział:
– Słuchajcie, musicie sobie zdać sprawę, że po rewolucji październikowej istotnie była w teatrze agitacyjna awangarda artystyczna, ale w latach trzydziestych Meyerhold pod wpływem słusznej krytyki sam się z niej wycofał i zrezygnował...
– Co pan, za przeproszeniem, pieprzy?! – krzyknął Drawicz. – Przecież Meyerhold został zamordowany. Chyba pan o tym wie, do cholery! Skończmy z tymi eufemizmami i przestańmy pokazywać zielone wzgórza tam, gdzie są groby, miły towarzyszu Rusinow, bo "Ślepcy" Andrzeja Jareckiego jako żywo stają mi w oczach. Czas pięknych bajeczek po XX Zjeździe się skończył. I o "rezygnacji" Wsiewołoda Meyerholda, zgładzonego w czystce stalinowskiej, nie godzi się mówić w przyzwoitym towarzystwie. […] Rusinow zdębiał i sczerwieniał. Wszyscy spojrzeliśmy na Drawicza. Nasz łagodny Pizdeńka dawno nie był w takiej furii. Jego atak podziałał.
[Jarosław Abramow-Newerly, "Lwy STS-u"]
W szczerej partyjnej atmosferze
Październik 1956 był dla STS-u czasem prawdziwych wyzwań. Gorące chwile ich artystycznej obecności podczas wiecu na Politechnice zrelacjonował Abramow.
Stefan Staszewski [I sekretarz KW PZPR, zwolennik liberalizacji] miał otworzyć wiec i powitać zebranych. Ale zanim to nastąpiło, wziął mnie na bok i ze swym charakterystycznym "er" wyjaśnił: – Chodzi o to, panie Jarku, abyście grali jak najdłużej i nie śpieszyli się. Musimy za wszelką cenę przytrzymać ten tłum w auli, by nam nie wyszedł na ulicę. Natolin tylko czeka na burdy i rozruchy, aby wywołać awanturę antyradziecką pod gmachem KC i pokazać naszym starszym braciom, że nie panujemy nad sytuacją. I wtedy zaprowadzić ład, a jaki, to wiemy. […] Natolin sporządził listę osób najbardziej zaangażowanych w odnowę. Jako twórcy STS-u jesteście na niej, więc na wszelki wypadek nie nocujcie w domu. Mówiłem już o tym z Markuszewskim. Przekażcie to swoim. Mam nadzieję, że ich zamach nie dojdzie do skutku, jesteśmy dobrze przygotowani, ale na wsiakij pożarnyj słuczaj. W grę wchodzą towarzysze zza Buga. Nie możemy się dać sprowokować, bo od tego zależy los kraju. Radziecki ambasador – zniżył głos – po wyborze Gomułki dostał szału. Krzyczał, że dopuszczam do kontrrewolucji. – My was postawim pod stienku! – groził mi. – Ja uże był i nie strasztie mienia, towariszcz Ponomarienko – odparłem mu. Jako stary kapepowiec, przesiedziałem się u nich pod kręgiem polarnym, na Kołymie, i umiem z nimi gadać po duszam. W szczerej partyjnej atmosferze, jak to się mówi. […] – Czas zacząć. Klepnął mnie w ramię i odszedł do studenta kierującego wiecem.
[Jarosław Abramow-Newerly, "Lwy STS-u"]
Ceremoniał przyjęcia
Od "Szopy Betlejemskiej" datuje się przygoda ze sceną studentki ASP Krystyny Sienkiewicz.
Mając siedemnaście lat robiłam scenografię dla STS-u. Była wiosna. Aleksandra Kosa Gustkiewicz (mówiliśmy na nią Kosa, bo miała piękny warkocz), późniejsza scenografka telewizyjna i żona Eugeniusza Pacha, zachorowała na grypę. Poprosiła mnie, żebym ją zastąpiła w Studenckim Teatrze Satyryków, który mieścił się na Świerczewskiego 76. Więc ja powiedziałam Kosie, że dobrze, spróbuję. Przeegzaminowali mnie. Kazali mi coś zaśpiewać i powiedzieć. Ja się tym nie przejmowałam, bo uważałam, że ich ratuję, a nie, że zdaję egzamin. […] Jurek Markuszewski przepatrywał mnie. W końcu oznajmił: – No tak, ona niewiele umie, ale jest bardzo ładna. Była przy tym Kazimiera Utrata, moja koleżanka. Ona mnie dosadniej zrecenzowała: – Cycki ma, dupcię ładną, to może grać kurwy.
[Krystyna Sienkiewicz, "Cacko", wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2013]
Wolna Republika STS
Wspomnienia sylwestrowych zabaw w Pałacyku Zuga zamieściły w swoich książkach dwie gwiazdy STS-u.
W barze Pod dwoma śmiertelnymi wrogami królowała Zosia Góralczyk ze swoim przyjacielem scenografem, konkurentem. Bigos i wódkę z czajnika serwowali w piwnicy Ziuta Utrata i Marek Lusztig. Można było odpocząć w hoteliku Agnieszki Osieckiej (odpocząć z kim się chciało), przespać się w trumnie specjalnie udekorowanej do tego celu albo zrobić sobie na pamiątkę kilka zdjęć pornograficznych u Henia Malechy. Jean [Mailland, od 1970 roku mąż Anny Prucnal] rujnował się na drinki u Markusza (Jurka Markuszewskiego), gdzie padł ofiarą pięknej Frykowskiej, zatrudnionej przez Jurka do podawania trunków. Ceny były zawrotne, jak perfumy Frykowskiej. […] Chyba pójdę do Staśka Tyma, który z kasynie Monte Ricardo wypożyczał służbowy pistolet przeznaczony dla graczy. Zabiję ich oboje. Pistolet był zajęty, bo wszyscy w kasynie bankrutowali i popełniali samobójstwa. Trzeba było nieźle się nagłówkować, żeby znaleźć pomysł na wyłudzenie pieniędzy. Można było żebrać, robić napady itp. Krysia Kołakowska, Kasia Radecka i ja, wszystkie trzy śpiewaczki i w dodatku z tej samej szkoły muzycznej, zmuszałyśmy tych, którzy mieli jeszcze walutę, do wysłuchiwania naszych współczesnych kompozycji improwizacji na temat "Trzech sióstr". Ażeby się nas pozbyć, trzeba było słono zapłacić. Rysio Pracz uczył tańczyć walca w rytmie tango, a Zosia Merle śpiewała lepiej niż najczarniejsza bluesistka.
[Anna Prucnal, Jean Mailland, "Ja, urodzona w Warszawie", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005]
Sufit sali udekorowany był podwieszoną czerwoną kurtyną udrapowaną w kształcie tyłka z pośladkami. Bo ten ustrój był do …. […] Jeden z barów zorganizowany przez Jurka Markuszewskiego (zwany Chez Markusz) był najtrudniejszy do zdobycia. Żeby się napić, trzeba było po krześle wejść na stół, dopiero wtedy stało się twarzą w twarz z barmanem. Jurek jako barman swoje kieliszki dla chętnych miał poustawiane na szafie, a sam stał za szafą na drabinie. Pijany klient nie miał szans. Jak ktoś podczas zabawy nadużył, kładło się go do trumny, która nazywana była katzbudką. Ale kto miał czas i siłę na mocne upicie się, kiedy trzeba było tańczyć rock and rolla albo zarabiać pieniądze. […] kiedy zobaczyłam, że wszyscy jesteśmy już trochę chwiejni, siadłam przed toaletą jako babcia klozetowa. Papier toaletowy dawałam za lechy według wagi klienta. A jak ktoś był bardzo chudy, to dostawał konfetti jako szczyt oszczędności na papierze.
[Krystyna Sienkiewicz, "Cacko"]
Ósmy cud folkloru
Premiera "Wieży malowanej" 24 listopada 1959 roku była przełomowym momentem w karierze aktorskiej Wojciecha Siemiona, reżyserskiej Jerzego Markuszewskiego, historii STS-u i polskiego teatru. W czasach ekspansji sztuki zaangażowanej skromne widowisko z utworami zaczerpniętymi z polskiej poezji ludowej poruszało szczerością i prostotą formy. Ludwik Flaszen nazwał to nowe zjawisko sceniczne "teatrem jednego aktora", a Maria Dąbrowska pisała o "ósmym cudzie folkloru".
Siemion dał pierwszą autentyczną interpretację poezji plebejskiej, autentyczną, bo nie realistyczną. Tak jak nie jest realistyczna ta poezja, choć zbudowana z najbardziej realistycznych elementów pierwszych. Tak samo nierealistyczna jest gestykulacja, mimika, a wszystko bezbłędne, nieomylne, genialne.
[Maria Dąbrowska, "Dzienniki powojenne 1960–1965", T. 4, wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1996]
Potem wiążą koniec z końcem
Hymnem kolejnych generacji młodej polskiej inteligencji okazali się "Okularnicy" ze słowami Agnieszki Osieckiej i z muzyką Jarosława Abramowa.
Między nami po ulicy
Pojedynczo i grupkami
Snują się okularnicy
Ze skryptami…
I z książkami, z notatkami,
Z papierami, z kompleksami
i te pe, i te de, i te pe. […]
Tylko czasem przy tablicy
Wiosną jakiś okularnik
Skradnie swej okularnicy
Pocałunek…
Wtem okular zajdzie mgłą,
Przemarznięte dłonie drżą…
Potem razem w bibliotece,
I w stołówce, i w kolejce,
i te pe, i te de, i te pe.
Wymęczeni, wychudzeni,
Z dyplomami już w kieszeni,
Odpływają pociągami.
Potem żenią się z żonami.
Potem wiążą koniec z końcem
Za te polskie dwa tysiące
i te pe, i te de, i te pe.
[Agnieszka Osiecka, "Okularnicy" z programu "Wszystko co nasze", 1963]
Gwiazdy bledną
Dewizą artystycznych poczynań zespołu stało się hasło Andrzeja Jareckiego: "Mnie nie jest wszystko jedno". Dołączyło do sarkastycznego stwierdzenia Jerzego Markuszewskiego: "Myślenie ma kolosalną przyszłość". Po dziewięciu pokazach władze program zdjęły.
[…] Przystałem kiedyś do młodzieży.
Taki jaskrawy miałem krawat.
Już zaczynałem hasło szerzyć:
Wszystko to jedno, prosta sprawa.
Aż kiedyś nagle coś mnie tknie!
Takie już widać na mnie piętno.
I pomyślałem: może nie?
Mnie nie jest… Jak?
Mnie nie jest… Co?
Mnie nie jest wszystko jedno. […]
Nie spodziewajcie się już po mnie,
Że wzuję kapcie, włożę szelki,
I miast ulepszać ekonomię,
Będę oglądał dno butelki.
Ja już widziałem takie dno,
Na którym wszystkie gwiazdy bledną,
Tam też nuciłem piosnkę mą:
Mnie nie jest wszystko jedno.
[Andrzej Jarecki, "Mnie nie jest wszystko jedno", muzyka Marek Lusztig, z programu "Mnie nie jest wszystko jedno", 1964]
Pokaż mi drugi taki strzał
(Rzecz dzieje się w muzeum im. Gawriły Principa w Sarajewie. Portrety bojowników na ścianach. Olbrzymi portret arcyksięcia Franciszka Ferdynanda II. Słychać dwa strzały […])
WETERAN I: W każdym razie, mój drogi Cvjetko, myśmy byli tą iskrą. Od nas zaczęła się ta cała zabawa. Dziś już nie ma takich zamachów.
WETERAN II: Ty si prav, srce moje. (mierzy do publiczności). Pokaż mi drugi taki strzał, żeby za jednym zamachem padł arcyksiążę, trzydzieści trzy narody rozpoczęły wojnę, rozleciały się trzy monarchie, zginęło dziesięć milionów ludzi i powstała Savecka Rosija. Pokaż mi drugi taki strzał.
WETERAN I: Gdyby nie my, Mlada Bosnia, nie byłoby socjalizmu!
WETERAN II: Sigurno. A marksistka kritika pisze, że indywidualny terror się nie opłaca. Opłaca się, opłaca.
WETERAN I: Niech się radują, że my tak rzadko strzelamy.
[Jarosław Abramow, "Arcyksiążę" z programu "Mnie nie jest wszystko jedno", 1964]
Cóż, do dziś nie doszukano się tych wszystkich, którzy znowu zaczęli strzelać na Bałkanach w 1991 roku i długo nie mogli skończyć.
Królowa humoru i urody
Z rewią "Mnie nie jest wszystko jedno" STS został zaproszony na Międzynarodowy Festiwal Teatrów Amatorskich w Nancy.
Były to krótkie, prawie wyłącznie pantomimiczne scenki albo skecze z małą ilością słów, które wykuliśmy jak małpy i graliśmy po francusku. Dłuższe tekstowo Andrzej Drawicz, siedząc okrakiem na balustradzie loży honorowej, tłumaczył natychmiast na język francuski. Pierwsza część zakończyła się huraganem braw. Najbardziej podobał się walczyk strażacki "Coś nareszcie pali się", śpiewany po francusku, oraz Ania Prucnal. […] Ze słabej znajomości francuskiego zrobiła swą siłę. Myliły jej się zaimki, przekręcała zabawnie słowa, Francuzi ryczeli z uciechy. Ponadto jeszcze cały czas grała nieodwzajemnioną miłość do akompaniatora. "Przy fortepianie Marek Lusztig" – mówiła głosem za każdym razem coraz bardziej omdlałym, i po zapowiedzi, odchodząc na miejsce w chórze, kierowała w jego stronę coraz bardziej cielęce spojrzenie. Na drugi dzień wszystkie miejscowe gazety zamieściły jej zdjęcie na pierwszych stronach, obwołując ją królową festiwalu, humoru i urody.
[Jan Tadeusz Stanisławski, "Zezem. O wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia", wydawnictwo Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2004]
Okiem Cyklopa
W codziennym, pracowitym życiu STS-u zdarzały się chwile osobliwe, jak odbiór przez nowego szefa cenzury widowiska "Majakowski nie żyje" według książki Wiktora Woroszylskiego w lutym 1967 roku.
Było to wielkie, zwaliste chłopisko z bielmem na jednym oku. "Cyklop" nazwaliśmy go z mety. Rozparł się na dwóch krzesłach, ręce rozłożył na oparciach bocznych krzeseł, twarz mu nawet nie drgnęła. […] Przyjętym zwyczajem po spektaklu zespół siadł rządkiem na krawędzi sceny przed panem dyrektorem. Markuszewski był czerwony i spocony ze złości. Zapadła cisza. Cisza i bezruch trwały chyba minutę. Nagle nowy dyrektor cenzury poderwał się i ściskając każdemu z nas po kolei prawicę, zaczął mówić z ożywieniem: "Bardzo dobre, bardzo dobre przedstawienie, gratuluję, gratuluję, puszczamy, oczywiście, że puszczamy…". […] "Jestem przedwojennym komunistą – mawiał – i sprawy traktuję serio. Jeżeli mnie postawiono na tym stanowisku, to będę na nim postępował zgodnie z mym sumieniem, rozsądkiem i dobrem społecznym. Komu się nie podoba – może mnie zdjąć ze stanowiska. Ale dopóki na nim jestem – nikt mi nie będzie dyktował przez telefon, co mam robić". I dawał przykłady: "Oto chcą teraz, żebym nie puścił filmu Wajdy »Polowanie na muchy«. Najpierw władowali w film grube pieniądze, a teraz ministerstwo chce się wycofać rakiem i mną się posłużyć. A ja – nie i koniec. Film puszczam, bo uważam, że dobry. Natomiast wstrzymałem im paręnaście komercyyjnych gówien zachodnich, które kupili do ogłupiania ludzi". Taki był "nasz" dyrektor. Ostrzegał w porę, kto na nas donosi. Radził, do kogo możemy się odwołać. Na premiery przychodził zawsze z córką. Rozluźniony, wesoły, mówił wtedy do niej: "Popatrz, córeczko, to są bardzo mądrzy młodzi ludzie; oni wiedzą, o co chodzi". Rzecz jasna, że długo nie porządził. Poczęto robić zeń dziwaka, człowieka "niekomunikatywnego", i postarano się o szybkie wypchnięcie na emeryturę.
[Jan Tadeusz Stanisławski, "Zezem"]
Pomysłodawcy
PIERWSZY: […] Wie pan chyba ze szkoły (ścisza głos, bierze pod rękę Faceta), że produkt żywnościowy ulega w przewodzie pokarmowym rozkładowi?… I że jest wydzielany w postaci… no… wie pan?…
FACET: Wiem.
PIERWSZY: Właśnie. I po co?… Po co jeszcze angażować w to człowieka, kiedy wystarczy jedynie potrzymać taki produkt odpowiednią ilość czasu na magazynie, a materia sama się przemieni, proszę pana. I otrzyma pan to, o co panu chodziło. Jasne?
FACET: Jasne.
MAŁŻONKA: Opracowane mamy już w ten sposób jaja, szereg kiełbas, konserw, a zwłaszcza owoce w okresie letnim. Chłopstwo nie musi się męczyć z dowozem.
DRUGI: A windy? Przecież ile to prądu zużywa taka winda, jak jedzie do góry, i to tylko po to, aby zużyć drugie tyle, jadąc na dół. (Z przechwałką): Nasze windy stoją.
PIERWSZY: Tak jest. Nasze pięcie się w górę ma sens tylko wtedy, gdy istnieje szansa opadnięcia w dół.
TRZECI: My pierwsi skonstruowaliśmy humanistyczny samochód. O ludzkich wreszcie odruchach, jak nie chce, to nie jedzie.
SIÓDMY: A jakie tempo budownictwu nadaliśmy – brygady remontowe depczą po piętach brygadom budowniczym. […]
FACET: Nie ukrywam, państwo mi zaimponowali! No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak z ufnością zdać się na waszą pomoc. Powiem więcej, ja też mam jeden taki pomysł, "mam" – to może za wiele powiedziane. Po prostu – nasunął mi się w związku z tym, co tu państwo mówiliście, otóż wydaje mi się...
PIERWSZY: (zagłusza go śmiechem i słowami) A nie, nie, nie! Od pomysłów to my jesteśmy.
[Jan Tadeusz Stanisławski, "Biuro pomysłów" z programu "Marsz do kąta", 1967]
Raz, najwyżej osiem...
Piętnastolecie zespołu przebiegało w cieniu reperkusji antysemickich awantur sprzed roku, zwanych eufemistycznie wydarzeniami marcowymi, które dotknęły i zespół. Po ośmiu pokazach zakazano dalszego grania programu "Raz się żyje!". Kai Holzman jeden z marcowych "patriotów" oświadczył, że "obcokrajowcy nie powinni pisać po polsku".
CEZAR: Co z projektem nowej ustawy w senacie?
WYZWOLENIEC: (zbliża się do Cezara i szepce konfidencjonalnie) Przeszedł mniejszością głosów.
CEZAR: (ze zniecierpliwieniem) Twoje buty skrzypią!
WYZWOLENIEC: Sam pan to wymyślił. Cały naród chodzi w skrzypiących butach. Żeby mógł pan usłyszeć zamachowców.
CEZAR: Idiotyzm. Przecież mogą zdjąć buty!
WYZWOLENIEC: Na tego typu wątpliwości odpowiedział pan rozdzierającym głosem: Czy ktoś zechce odwracać bieg historii na bosaka?
CEZAR: Nudno. Źle się czuję. Niskie ciśnienie…
SEKRETARZ: Ale wysokie ciśnienie historii. Ludzie mówią, że będzie przewrót.
CEZAR: Czemu mi o tym nie doniesiono?
SEKRETARZ: Chcą panu zrobić niespodziankę.
[Kaja Holzman, "Cezar z obowiązku" z programu "Raz się żyje!", 1969]
Rocznice, których się nie święci
Emocjonalnie odbierana piosenka Osieckiej "Czerwone maki na Entej Ulicy" nawiązywała do tragicznych na Wybrzeżu wydarzeń Grudnia 1970.
Ja byłam, widziałam to wzgórze,
byłam z drugą dorosłą dziewczyną,
może kiedyś tam wrócę na dłużej,
znów będzie piknik na Monte Cassino.
Lecz dzisiaj i wczoraj, i jutro
inne bitwy mi trwają w pamięci,
takie bitwy, po których jest smutno,
których rocznic się wcale nie święci.
Czerwone maki na Entej Ulicy,
co zamiast śniegu piły polską krew,
to takie maki, o których się milczy,
gdy uczucia silniejsze są niż gniew.
Zapytają się gdzieś uczennicy,
czy o tych bitwach nieświęconych wie,
i o tych makach na Entej Ulicy,
a tamta mała odpowie wam, że nie! […]
[Agnieszka Osiecka, "Czerwone maki na Entej Ulicy" z programu "Idzie nowe", 1972]
Dziesięć minut na śmiech
Nie zapomnę jednak nigdy wizyty ministra kultury Stanisława Wrońskiego. Graliśmy, a było to po Grudniu '70 roku, składankę "Idzie nowe". Po przedstawieniu […] towarzysz minister palnął nam taką mowę: "Bardzo mi się podobało, drodzy koledzy, wasze przedstawienie. I powiem szczerze. Chwilami serdecznie się uśmiałem. I chwała wam za to, że śmieszycie. Śmiech bowiem w życiu człowieka jest sprawą bardzo ważną. Ja sam w nawale zajęć dzień w dzień z zegarkiem w ręku poświęcam dziesięć minut na śmiech. Ale mam jeszcze jedną kwestię i apel do was. Wy tu śpiewacie piosenkę o wydarzeniach naszego polskiego, tragicznego grudnia na Wybrzeżu. Jako historyk powiem wam krótko. Za wcześnie o tym śpiewać. Historia później i tak to oceni. Więc po co już teraz śpiewać? Skupmy się na rzeczy podstawowej. Na zbudowaniu socjalizmu, który w końcu lubimy". I poszedł sobie. A był w asyście kilku młodych cwaniaczków z komitetu warszawskiego partii. A my graliśmy dalej, śpiewając ciągle tę piosenkę Agnieszki Osieckiej o Grudniu. Piosenka ta była pastiszem "Czerwonych maków na Monte Cassino". W tekście Agnieszki było: "Czerwone maki na Entej Ulicy". Po każdej zwrotce był cichutki refren śpiewany w rytmie werbla z apelu poległych. Przypominam. To było w niecały rok po Grudniu. W ciszy tego werbla słychać było z widowni trzask otwieranych damskich torebek. Panie wjmowały chusteczki dla otarcia łez. My sami śpiewaliśmy to z wielkim przejęciem. Po kilku dniach włazi nam do garderoby jeden z tych, co to byli wtedy z ministrem. Ten już nie bawił się w dżentelmena. "Co jest, do kurwy nędzy. Mieliście już tego nie śpiewać. Minister chyba wyraźnie powiedział". I tu wspaniale zachował się Janek Stanisławski: "Proszę dać nam to polecenie na piśmie. Z czytelnymi podpisami". Chama zmyło. Nigdy takie pisemko do nas nie dotarło. I śpiewaliśmy dalej.
[Jerzy Karaszkiewicz, "Pogromca łupieżu", Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2002]
Pozdrawiamy towarzyszy
"Solo na perkusji" też było takim pogrudniowym przedstawieniem. Staszek Tym przerobił jakiś rumuński socjalistyczny gniot na groteskę. Rzecz działa się w redakcji jakiejś partyjnej gazety. […] Był w zespole chłopak, amator, student Akademii Teologii Katolickiej – Andrzej Przyłubski. Niesamowicie podobny do Edwarda Gierka. Nawet głos miał identyczny. Gdy tylko wchodził na scenę, widownię ogarniał szał radości. Zawsze były na jego wejście rzęsiste brawa. Ja w tym przedstawieniu grałem marnego dziennikarza, lizuska i gorliwca. Żeby innych straszyć, co chwila popisywałem się swoim wiejskim pochodzeniem. Bo niby Gomułka też był z chłopów. Ale gdy na scenę wchodził Gierek, jako pierwszy podskakiwałem do niego. I wypowiadałem tekścik, który sam sobie wymyśliłem: "Ja, proszę towarzysza, ja pochodzę z kopalni. Mój tata, mama, bracia, oni wszyscy na dole. W ogóle nie wychodzą". Wtedy Gierek–Przyłubski obejmował mnie serdecznie i całował w usta. Salę ogarniał wtedy entuzjazm. Brawa, skandowane okrzyki: "Edward, Edward". Mury pękały. Wtedy Janek Stanisławski, który grał redaktora naczelnego, podnosił rękę i krzyczał: "Pozdrawiamy…". Na sali ryk szczęścia. Janek znów: "Pozdrawiamy…". Widownia nie mogła się uspokoić. Wtedy on przedziera się przez ten aplauz i wrzeszczy, patrząc na galeryjkę: "Pozdrawiamy towarzyszy z balkonu". I wtedy to już naprawdę groziło katastrofą budowlaną.
[Jerzy Karaszkiewicz, "Pogromca łupieżu"]