Dwa pierwsze nazwiska, to twórcy zupełnie osobni, definiujący własny, odrębny kanon pisarski. Obaj preferowali spojrzenie na Warszawę okiem ludzi prostych, wykonujących najcięższe, niewdzięczne, nisko płatne prace. Ich proza odzwierciedlała klimat i fason najuboższych, proletariackich dzielnic miasta, omijanych z reguły przez ludzi o wyższym statusie społecznym. Po wojnie podziały ogólnie spauperyzowanego narodu przebiegały znacznie mniej wyraziście, co uchwycili kolejni pisarze portretujący odbudowujące się miasto.
Stefan Wiechecki "Wiech" (1896–1979)
Prozaik, satyryk i publicysta, nazywany "Homerem warszawskiej ulicy". Znany z żartobliwych felietonów, nierzadko dość okrutnych w satyrycznej wymowie, które podpisywał pseudonimem Wiech. Choć skupiały się na sprawach warszawskich, były oczekiwane i namiętnie czytane w całym kraju. Specyficzny język jego prozy, wzorujący się na przedmiejskiej gwarze, tu i ówdzie wzbogacany więzienną grypserą, doczekał się wielu uczonych lingwistycznych rozpraw.
Świadkiem dowodowym była ich długoletnia przyjaciółka, pani Wiktoria Komoda, która z rozdartym, jak mówiła, sercem złożyła następujące zeznanie:
– Trzy lata patrzałam, proszę sądu wysokiego, na to, co się tam działo. Same najpierwsze złodzieje w całem Grochowie, tak zwana więzienna elita tam się schodziła i różny towar przytaszczała. Czego tam nie było: radia, gramofony, bielizna męska i damska, a Kolczyk chodził i wszystko sprzedawał. Jednego razu przychodzę, patrzę, a pan Kolczyk na łóżku leży na obcej bieliźnie, kradziony sok malinowy do wody sobie dolewa, kradzionemy serdelkami zakąsza i mówi:
– Patrz pani, pani Komoda, jak sobie żyję, wszystko mam, o czem mnie dusza zamarzy – i nogą mnie wskazał na salceson włoski, któren leżał na łóżku.
["Wysoka obdukcjo"]
Teksty Stefana Wiecheckiego nie wszystkim przypadły do smaku. Zarzucano im knajacki język i prymitywizm myślowy. Co ciekawe, jego talent literacki najbardziej cenili poeci.
Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający – uważała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. – Jego felietony są wynikiem obserwacji bardzo uważnej, pracy w swoim rodzaju całkiem twórczej i na wskroś oryginalnej.
Wtórował jej Jan Lechoń: "Wiech to stanowczo niedoceniony pisarz pierwszej klasy, który zdołał opisać bodaj tysiąc razy pijaństwo i mordobicie, za każdym razem inaczej".
Julian Tuwim złożył mu swoisty hołd ("Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,/ z daleka więc do pana Wiecha/ pełen wdzięczności się uśmiecham…"), genialnie wtapiając do poematu "Kwiaty polskie" całe okresy zdaniowe pisane tzw. wiechem.
Z kolei Marek Hłasko w swoich "Pięknych dwudziestoletnich" zastanawiał się: "mimo, że jestem warszawiakiem urodzonym na Powiślu – nie rozumiem: czy Warszawa mówi tak, jak pisze Wiech; czy też Wiech pisze tak, jak mówi Warszawa".
Wiechecki w pisaniu posługiwał się stylizowanym językiem z okolic Kercelaka (gdzie krzyżowało się co najmniej pięć gwar warszawskich) włączając weń własną słowotwórczą inwencję. Udało mu się uczynić ów styl czytelnym także po wojnie, kiedy Warszawę zasiedlali nowi mieszkańcy, posługujący się dialektami wszystkich regionów kraju. Pisarz nie znalazł jednak bezpośrednich kontynuatorów, którym równie udatnie udałoby się oddać swojski i swoisty charakter tej mowy, choć – paradoksalnie – wiele zwrotów z jego tekstów nieźle się zadomowiło w żywej polszczyźnie.
Stanisław Grzesiuk (1918–1963)
Jest przykładem artysty, który na cenionego człowieka pióra wyrósł wprost na warszawskiej ulicy. Nazywała się Tatrzańska. Mimo bliskości pałacu w Łazienkach był to jednak kontrastowo inny świat – niskich domków i zapyziałych czynszowych kamienic.
Ludzie gnieździli się tu w ciasnych klitkach: przeludnionych, nieskanalizowanych, pozbawionych elektryczności. Toteż ich życie, siłą faktu, przenosiło się na ulicę. Więzy towarzyskie lokatorów czynszówek zawiązywały się choćby przy kolejce do sławojki.
Takie otoczenie mocno cementowało okoliczną społeczność, toteż każde pojawienie się policji było jednakowo przyjmowane solidarną zmową milczenia. Wizyty służb mundurowych i tajnych nasiliły się zwłaszcza w czasach światowego kryzysu ekonomicznego, który, naturalnie, nie ominął Polski. Wtedy też redukcje zatrudnienia objęły rzesze robotników, którzy z dnia na dzień zostawali bez pracy i środków do życia.
Bezrobotni, mający na utrzymaniu wielodzietne rodziny, desperacko chwytali się każdej okazji zarobku, często gęsto w niezgodzie z prawem. Dziś uczciwy obywatel, jutro mógł stracić pracę, a pojutrze zostać zatrzymany na gorącym uczynku. Obowiązywała więc żelazna zasada – kapować nie wolno.
Bardem tych właśnie, opuszczonych w potrzebie ludzi, stał się Stanisław Grzesiuk. Powszechnie zrozumiałym, prostym językiem, akompaniując sobie na bandżoli, wyśpiewywał wspólną im wszystkim tęsknotę za pracą, domem, rodziną i normalnym życiem na wolności. Po wojnie, lecząc zdrowie zniszczone pobytami w obozach koncentracyjnych, chcąc zwalczyć nudę samotności w sanatoriach przeciwgruźliczych, chwycił za pióro.
Powstały wspaniałe wspomnieniowe powieści ("Pięć lat kacetu", 1958, "Boso, ale w ostrogach", 1959, "Na marginesie życia", 1964), w których ocalił piękno jędrnego, autentycznego języka przedwojennego Czerniakowa. Ukazana przezeń robotnicza obyczajowość zdecydowanie odbiegała od wzorców preferowanych przez ludowe państwo, stąd też mocno mu się oberwało od rozmaitych stróżów ideowej moralności, krytykujących go za "gloryfikowanie obyczaju marginesu społecznego". Na szczęście czytelnicy nie przejmowali się tymi osądami i kolejne wydania jego książek znikały z księgarskich półek, konkurując w popularności z nagraniami płytowymi jego "szemranych" ballad.
Marek Hłasko (1934–1969)
Kolejny z pisarzy mocno osadzonych w warszawskich klimatach. Jego wspomnieniom zachowanym w esejach tomu "Piękni dwudziestoletni" (1966) zawdzięczamy niezrównane opisy tych miejsc miasta, gdzie po wojnie nie udało się jeszcze zaszczepić partyjnych wzorców postępowania. To przede wszystkim legendarne – dzięki mołojeckiej sławie stałego ich bywalca Marka Hłaski – lokale. Obok klubowej gastronomii stowarzyszeń: aktorów (SPATiF), filmowców (tzw. ściek), plastyków, architektów, dziennikarzy – niby elitarnych, choć de facto dostępnych dla każdego z siłą przebicia (bądź przepicia), królowała anarchiczna w swej alkoholowej obyczajowości Kameralna (róg Nowego Światu i Foksal).