Literaci, filmowcy, artyści teatru, plastycy podejmowali z nią swoistą grę, w swoich dokonaniach często gęsto uciekając w metaforę. Najtrudniej było tym, którzy posługiwali się słowem. Nawet ezopowy język musiał być kodem porozumienia odpowiednio odczytanym.
Cenzura jest potrzebna. Cenzurowanie jest sztuką. Dobry cenzor powinien być artystą. Poza tym to jest gra.
Przytoczona tu wypowiedź z filmu "Ucieczka z kina »Wolność«" z sofistycznego punktu widzenia jest zapewne błyskotliwa. Trudno jednak zakładać, żeby wszechobecna i rozpanoszona cenzura, specjalnie w tym kierunku szkolona i karmiona odgórnymi partyjnymi zaleceniami, była całkowicie pozbawiona słuchu i instynktu samozachowawczego. Stąd też wszelkie aluzje odbierane przez uczestników życia kulturalnego musiały być przemycane, albo tak podane, żeby w razie pytań zwierzchności cenzor miał "dupochron", uzasadniający brak ingerencji.
W publikacji Błażeja Torańskiego "Knebel. Cenzura w PRL-u" [Warszawa 2016] jego rozmówca Zbigniew Romek słusznie zauważa:
Jeśli autorzy próbowali dotrzeć do odbiorców przez aluzje, język ezopowy, cenzorzy starali się to wyczytać i zakazywali druku albo wymieniali poszczególne słowa, rozmydlali przekaz. Tym samym wykręcali ręce autorom, kneblowali im usta, aby nie mówili pełnej prawdy.
Wielu twórców radziło sobie tak zwanym sposobem. O pionierskim okresie satyry za Stalina – wtedy jeszcze z cenzorami bez jakiegokolwiek intelektualnego zaplecza – wspominał Ludwik Jerzy Kern.
Uprawianie satyry w naszych warunkach nie było proste... Często, by się ratować, uciekaliśmy w bajkę. To taki rodzaj literacki, który się pojawia, gdy jest zamordyzm i totalitarny ustrój. Wówczas podstawiało się jakiegoś zwierzaka za człowieka i cenzorzy puszczali. Już w starożytności tak było, a i w naszym wieku tak samo. Za stalinizmu pisaliśmy bajeczki. Żeby cenzura puściła jakąś ostrzejszą bajkę to my, piątka krakowskich satyryków – Marian Załucki, Karol Szpalski, Witold Zechenter, Bogdan Brzeziński i ja – używaliśmy wybiegu. Dopisywaliśmy pod tytułem bajki np. "według Malenkowa" czy "według Czaraputkina". Byle rosyjskie nazwisko i już był święty spokój, bo żaden cenzor by się nie przyznał, że nie wie, kim jest ten towarzysz Czaraputkin, który pisze takie ostre bajeczki.
Przyszła odwilż i wraz z powstaniem Studenckiego Teatru Satyryków w 1954 roku rozpoczęły się kolejne boje o swoje. Jeden z gorętszych wspominał Jarosław Abramow-Newerly.
Kiedyś dyrektor warszawskiej cenzury Rusinow powiedział: "Słuchajcie, musicie sobie zdać sprawę, że po rewolucji październikowej istotnie była w teatrze agitacyjna awangarda artystyczna, ale w latach trzydziestych Meyerhold pod wpływem słusznej krytyki sam się z niej wycofał i zrezygnował…". "Co pan, za przeproszeniem, pieprzy?! – krzyknął Drawicz. – Przecież Meyerhold został zamordowany. Chyba pan o tym wie, do cholery! Skończmy z tymi eufemizmami i przestańmy pokazywać zielone wzgórza tam, gdzie są groby, miły towarzyszu Rusinow [...]. Czas pięknych bajeczek po XX Zjeździe się skończył. I o »rezygnacji« Wsiewołoda Meyerholda, zgładzonego w czystce stalinowskiej, nie godzi się mówić w przyzwoitym towarzystwie, że tak powiem. Bo słuchać tego hadko, jak mówili starzy Polacy". Rusinow zdębiał i sczerwieniał. Wszyscy spojrzeliśmy na Drawicza. Nasz łagodny Pizdeńka dawno nie był w takiej furii. Jego atak podziałał.
W pracowitym życiu STS-u zdarzały się zaskakujące niespodzianki. O innych przepychankach z cenzurą opowiadał Jan Tadeusz Stanisławski. Widowisko "Majakowski nie żyje" obejrzało dwóch kolejnych cenzorów, którzy w końcu sprowadzili swego szefa – olbrzymie chłopisko z bielmem na oku. Oglądał bez cienia emocji.
Nagle nowy dyrektor cenzury poderwał się i ściskając każdemu z nas po kolei prawicę, zaczął mówić z ożywieniem: "Bardzo dobre, bardzo dobre przedstawienie, gratuluję, gratuluję, puszczamy, oczywiście, że puszczamy…". Nasze gęby musiały mieć równie głupawy wyraz, jak gęby dwóch młodych cenzorów siedzących w ostatnim rzędzie pod ścianą. Nie ukrywam, że zakochaliśmy się w nowym dyrektorze cenzury. I nie ukrywam, że z wzajemnością. "Jestem przedwojennym komunistą – mawiał – i sprawy traktuję serio. Jeżeli mnie postawiono na tym stanowisku, to będę na nim postępował zgodnie z mym sumieniem, rozsądkiem i dobrem społecznym. Komu się nie podoba – może mnie zdjąć ze stanowiska. Ale dopóki na nim jestem – nikt mi nie będzie dyktował przez telefon, co mam robić". [...] Taki był "nasz" dyrektor. Ostrzegał w porę, kto na nas donosi. Radził, do kogo możemy się odwołać. Na premiery przychodził zawsze z córką. Rozluźniony, wesoły, mówił wtedy do niej: "Popatrz, córeczko, to są bardzo mądrzy młodzi ludzie; oni wiedzą, o co chodzi". Rzecz jasna, że długo nie porządził. Poczęto robić zeń dziwaka, człowieka "niekomunikatywnego", i postarano się o szybkie wypchnięcie na emeryturę. Ale pozostał na zawsze w naszej wdzięcznej pamięci.
Oba powyższe cytaty są fragmentami książki Pawła Szlachetko i Janusza R. Kowalczyka "STS. Tu wszystko się zaczęło" [Warszawa 2014]. Na styku kultury i cenzury często iskrzyło, choć zdarzały się też cuda. W swoich "Lwach STS-u" [Warszawa 2005] Abramow wspomniał jeszcze o dość niezwykłym przypadku.
Mój pierwszy cenzor z STS-u, Jerzy Kleyny, przejrzał na oczy i został satyrykiem. Po Październiku, idąc w nasze ślady, zrobił kabaret w cenzurze, co było największą groteską.
Andrzej Rosiewicz uważa, że wbrew temu, co się teraz mówi, cenzorzy to byli kulturalni, oczytani ludzie. Po polonistyce, dziennikarstwie... Wojciech Młynarski twierdzi zaś, że na przykład jego współpraca z kabaretem Dudek, to była głównie jedna wielka szkoła omijania cenzury.
Jak mawiał nieodżałowany Jonasz Kofta, cenzura w PRL najbardziej drżała przed satyrą "na Rusa" i "na policaja". Sam więc pisał oględnie, w sposób metaforycznie zawoalowany, ale zrozumiały. Ironizował przy tym: "Ja bym się też wściekł. Pisze człowiek ambitnie, a tu przychodzi prostak i wszystko rozumie. To jest ewidentna bezczelność!".
Z racji politycznego wydźwięku twórczości najbardziej narażali się satyrycy. Niektórzy, jak artyści Salonu Niezależnych, byli wręcz prześladowani przez cenzurę PRL i szykanowani przez władze. Jacek Kleyff w swojej "Rozmowie" [Wołowiec 2012] zdradził, że niejednokrotnie:
Myśmy jako teatrzyk Salon Niezależnych chodzili na wzór STS-u robić cenzurę w konia. To znaczy zgadzać się na to, co oni poprawią, a potem śpiewać po swojemu.
Salon Niezależnych otrzymał w końcu zakaz cenzuralny. Nie oni jedni. Jan Poprawa w swoim tekście "Na studenckiej estradzie", opublikowanym w antologii "Kultura Studencka (zjawisko – twórcy – instytucje)" [pod redakcją Edwarda Chudzińskiego, Kraków 2011] dostrzegł samą istotę zjawiska:
Można powiedzieć, że także w ten sposób, zakazami cenzury, przemieniano wówczas twórców niezależnych – w twórców opozycyjnych.
Tadeusz Woźniak wspominał, jak po 1968 roku cenzura zdjęła mu pacyfistyczną piosenkę "To będzie syn", którą ponoć "wbijał nóż w plecy żołnierzy polskich w Czechosłowacji". Jakby piosenka mogła w ogóle coś zmienić, lub na cokolwiek wpłynąć.