Mistrz pierwszorzędnego żartu ubranego w poetyckie słowa. Autor popularnych utworów dla dzieci, jak "Ferdynand Wspaniały" czy "Proszę słonia", na podstawie których powstały znane dobranocki. Całe zawodowe życie (1948-2002) związał z krakowskim tygodnikiem "Przekrój". Był dwukrotnie żonaty: z Adelą Nowicką (w latach 1942-1948) oraz Martą Stebnicką (1954-2010).
Ludwik Jerzy Kern z urodzenia był łodzianinem. Uważał, że dwa imiona, którymi się posługiwał, lepiej brzmiały, zwłaszcza gdy się miało krótkie, jednosylabowe nazwisko. Poza tym odróżniał się w ten sposób od ojca, Ludwika Kerna, który był nauczycielem łaciny. Syn Ludwika i Marii z domu Gertner, maturę zdał w Liceum Humanistycznym im. Aleksego Zimowskiego w Łodzi. Debiutował w 1938 roku jako poeta w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym". Brał udział w kampanii wrześniowej. Lata wojenne spędził w Warszawie, utrzymując się z pracy fizycznej. Po upadku powstania warszawskiego trafił do Krakowa.
Pierwsze utwory satyryczne opublikował w "Szpilkach" (1945). W 1947 roku wrócił do rodzinnej Łodzi i podjął pracę w Agencji Prasowej "Polpress" (później Polska Agencja Prasowa PAP). Podjął też studia aktorskie w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Nie ukończył ich jednak, bo w 1948 roku przeniósł się na stałe do Krakowa, dołączając do zespołu tygodnika "Przekrój".
Redagował w nim między innymi "Rozmaitości", ostatnią stronę pisma, od której obowiązkowo zaczynało się jego lekturę. Stworzył rubryki: "O Wacusiu" i "Prosimy nie powtarzać". Publikował okazjonalne wiersze, niekiedy układające się w cykle: "Gry i zabawy ludu polskiego", "Imiona nadwiślańskie" czy "Świąteczny bukiet". Satyra przeważnie kojarzy się z silną dawką złośliwości, drwiny. Wiersze Kerna, choć satyryczne, pozbawione są zapiekłości. Nadal nas bawią jak przed dwudziestu czy trzydziestu laty, co nie zmienia faktu, że jest to zarazem poważny zbiór rymowanych esejów o półwieczu naszego kraju. Ich autor nie ustawał w satyrycznym komentowaniu dramatycznie zmieniającej się rzeczywistości. Kern tak wspominał początki "Przekroju":
Kiedy "Przekrój" się formował, czasy były koszmarne, bo panował nam ten z wąsami. Natomiast w "Przekroju" było nawet pogodnie, pomimo najrozmaitszych kłopotów – politycznych i niepolitycznych – których nigdy nie brakowało. [...] Mieliśmy nawet swój język. Na przykład "napisać gruszkowo" znaczyło, że ma być primo: atrakcyjne dla czytelnika i secundo: tak, żeby nikt z nadzorców politycznych nie mógł się do tego przyczepić.
W zespole "Przekroju" był w latach 1948-1982, traktując go jako "najmilszy uniwersytet świata". Był on dla niego zarazem Akademią Muzyczną, Akademią Sztuk Pięknych, akademią języka, dobrego smaku i gustu. Drukował poczytne reportaże (z Wielkiej Brytanii, Indonezji, Japonii), trudnił się pracą przekładową (pod pseudonimem "H. Olekinaz") i recenzyjną (podpisywaną "Top"). Dzięki pracy w piśmie zawarł też mnóstwo znajomości z wybitnymi postaciami:
Jazzu uczył mnie Tyrmand. Polszczyznę "studiowałem" u kolegów redakcyjnych, wybitnych polonistów: Jana Błońskiego i Henryka Markiewicza [...]. "Przekrój" redagowało się na okrągło w dobrym towarzystwie. Z redakcji przeważnie szło się do kawiarni. Z kawiarni do jakiejś restauracji, a po kolacji szło się do nocnego lokalu i... tam się dalej redagowało. W lecie redagowało się na przykład na basenie.