Ofiar polityki historycznej w polskim kinie było zresztą wiele więcej: choćby Aleksander Ford, polski Żyd, ideowy komunista i bezwzględny działacz filmowy, w 1948 roku pod naciskiem cenzury musiał okaleczyć swoją "Ulicę graniczną". Filmowi zarzucano, że zbyt mocno piętnuje polski antysemityzm, a Maria Dąbrowska nazywała go "skrajnie antypolskim". Ford przemontował więc swój film, ale i tak krytykowany był za antypolskie skłonności. Ten sam Ford, którego nad Wisłą atakowano za anypolonizm, żydowskim nacjonalistom naraził się, gdy odrzucił propozycję zorganizowania narodowej kinematografii żydowskiej. Widać rację miał Tadeusz Konwicki pisząc, że "trudno być obcym wśród swoich".
Odcienie szarości
Opowiadając o zawiłościach polsko-żydowskiej przeszłości, filmowcy z góry wystawiają się na strzał. Przez jednych nazwani są polakożercami, przez innych – antysemitami. Ci najlepsi słyszą zarzuty z obydwu stron. Przekonał się o tym Paweł Pawlikowski, którego "Idę" rodzima prawica atakowała za pokazywanie polskiego antysemityzmu, lewica zaś – za utrwalanie antysemickiej kliszy żydokomuny.
Filmowa historia wywołuje emocje nawet wtedy, kiedy twórcy starają się unikać oceniania swoich bohaterów, czego dowodzi przypadek "W ciemności" Agnieszki Holland, opowieści o lwowskim kanalarzu ratującym Żydów w czasie II wojny światowej. Holland kreśliła w nim portret polskiego bohatera, ale uciekała od plakatowości. Grany przez Roberta Więckiewicza Leopold Socha z cynika udzielającego schronienia dla własnego zysku zmieniał się w człowieka gotowego do bezinteresownego poświęcenia. Miał w sobie szlachetność i niskie instynkty, słabości i odwagę, żeby je pokonać.
W jednej ze scen "W ciemności" żona głównego bohatera ostrzegała go przed zdradą sąsiadów, mówiąc, że "ludzie są… ludzcy", nawet jeśli mają szlachetne intencje, zawsze mogą upaść. Holland nakręciła film właśnie o takich ludziach – zwyczajnych, nieoczywistych, pięknych, choć nie bardzo nadających się na narodowe pomniki. I być może właśnie stąd brał się sukces jej dzieła.
Obraz Holland nie był jedynym, który dramaturgiczną siłę czerpał z ambiwalencji. Napędzała ona także 12 lat wcześniejsze "Daleko od okna" Jana Jakuba Kolskiego. Reżyser "Pornografii" opowiadał w nim historię Żydówki ukrywanej przez Polaków w czasie II wojny światowej, ale nie interesował go portret bohaterstwa, ale skomplikowane międzyludzkie relacje łączące młodą Żydówkę z ukrywającym ją mężczyzną i jego żoną, bezpłodną kobietą przywłaszczającą sobie dziecko będące owocem romansu jej męża. Kolski nie występował ani jako obrońca polskiej szlachetności, ani jako oskarżyciel mający wykazać polskie winy. Wystąpił jako reżyser poszukujący w opowiadanej historii elementu tajemnicy i dramaturgicznych napięć. W ten sposób stworzył jeden z najciekawszych filmów historycznych ostatnich dwóch dekad.
Wśród nich znajduje się również "Letnie przesilenie" Michała Rogalskiego z 2014 roku, niedoceniony dramat o młodych ludziach wkraczających w dorosłość w czasie II wojny światowej. Rogalski opowiadał w nim historię chłopca ukrywającego zbiegłą z transportu Żydówkę. Ale w jego filmie nie było miejsca na łatwe bohaterstwo i czarno-białą wizję świata. W "Letnim przesileniu" wola przetrwania bywała silniejsza od szczerego odruchu serca, a zaszczuta ofiara mogła w każdej chwili przemienić się w kata. Rogalski tłumił moralizatorskie skłonności, a zamiast oceniać działania bohaterów, starał się jak najlepiej je zrozumieć.
Wymienione filmy łączy ambiwalencja będąca świadectwem artystycznej dojrzałości i szacunku do widza. Łączy coś jeszcze – szacunek do filmowego rzemiosła. Twórcy "W ciemności", "Daleko od okna" i "Letniego przesilenia" wiedzą, że ich zadaniem nie jest budowanie pomników, ale opowiadanie ciekawych historii. Zamiast stawiać samych siebie w roli oskarżycieli lub obrońców pewnych poglądów i historycznych racji, Holland, Kolski i Rogalski po prostu opowiadają więc interesujące historie.
Czytanki wykute w spiżu
Problemem polskiego filmu historycznego nie jest brak opowieści bohaterskich, ale jakość tych, które powstają. Weźmy choćby "Pileckiego" fabularyzowany dokument Mirosława Krzyszkowskiego opowiadający historię rotmistrza Pileckiego. Zamiast pełnokrwistego dramatu o jednym z najciekawszych bohaterów II wojny światowej, widzowie otrzymali filmowy pomnik Pileckiego pełen warsztatowych niedoskonałości i fabularnych uproszczeń. Mimo to w 2015 roku film odniósł spory kasowy sukces (160 tys. widzów). Spełniał bowiem oczekiwania części publiczności, dla której bardziej niż artystyczna forma liczył się przekaz pozbawiony niejednoznaczności.
Twórcy historycznych filmów łatwo stają się zakładnikami własnej optyki i przynależności. "Rewizjoniści" czują się w obowiązku kreślić jak najczarniejszy obraz zbiorowości, przekraczając przy tym granice karykatury, zaś "patrioci" przedawkowują patos. W rękach artystów-ideologów kino staje się narzędziem perswazji i propagandy, a ideologiczna wymowa maskować ma warsztatowe niedociągnięcia.
Dotyczy to nie tylko "Pileckiego" czy "Pokłosia", ale też wielu innych historycznych filmów z ostatnich lat. Choćby "Sprawiedliwego", reżyserskiego debiutu Michała Szczerbica, który historię mężczyzny ratującego żydowską dziewczynkę utopił w teatralnej inscenizacji i staroświeckiej formie. Albo "W ukryciu" Jana Kidawy-Błońskiego, który opowiadając o homoerotycznym romansie Żydówki i Polki, postawił na łatwą prowokację zamiast na dramaturgiczną precyzję.
Prawda wyzwoli?
Podczas gdy kino fabularne tonie w ideologicznych sporach, obowiązek rzetelnego opowiadania o polskiej historii od lat wypełnia dokument. Tu, gdzie najważniejsza jest wierność faktom, polska historia znowu bywa poważna, bohaterstwo – niełatwe, a poświęcenie – boleśnie kosztowne.
Od wielu lat polscy dokumentaliści skrupulatnie odrysowują portrety zapomnianych bohaterów naszej historii, ale też mówią o najczarniejszych kartach minionego wieku. Z jednej strony mamy więc portrety herosów: Ireny Sendlerowej, Jana Karskiego, rodziny Ulmów, czy Simhy Rotema, z drugiej zaś – opowieści o Polakach mordujących swoich żydowskich sąsiadów w Jedwabnem czy w powojennych Kielcach.
W dokumencie prawda okazuje się ciekawsza od ideologii. Choćby w "Wyrzutkach" Sławomira Grünberga, opowieści o losach żydowskich dzieci wyrzucanych przez rodziców z hitlerowskich transportów. W jego filmie znalazły się i portrety polskich bohaterów, i historie tych, którzy – z wyrachowania, bądź strachu o własne życie – współpracowali z Niemcami. Czego w filmie Grünberga nie było to jednoznacznych ocen wygłaszanych z bezpiecznego dystansu kilku dziesięcioleci.
Także w innym filmie Grünberga, dokumentalnym portrecie Jana Karskiego , "Karski i władcy ludzkości", odwaga bohatera spotykała się ze strachem, a upór z bezsilnością. Polski emisariusz, który poinformował świat o Holokauście, u Grünberga okazywał się człowiekiem z krwi i kości – pełnym wątpliwości i poczucia winy, przekonanym, że zrobił zbyt mało, mimo że cały świat widzi w nim bohatera.
Polski dokument w ostatnich kilkunastu latach dostarczył co najmniej kilku świetnych portretów polskich bohaterów. W "Dotknięciu anioła" Marek Tomasz Pawłowski opowiadał historię Leona Schönkera, który na początku wojny w Oświęcimiu zakładał Biuro Emigracji Żydów do Palestyny mającego ocalić przed Zagładą tysiące Żydów, a Maciej Pawlicki i Arkadiusz Gołębiewski w "Historii Kowalskich" oraz Rafał Wieczyński w "Świecie Józefa" oddawali hołd rodzinom zamordowanym za ukrywanie Żydów.
Poruszającym obrazem wojennej tragedii był "Fotoamator" Dariusza Jabłońskiego, nakręcony 20 lat temu film o pracy przymusowej w łódzkim getcie, i "Portrecista" Ireneusza Dobrowolskiego , historia Wilhelma Brasse, fotografa z Auschwitz, a także "Kronika powstania w getcie warszawskim według Marka Edelmana" Jolanty Dylewskiej czy "Rotem" Agnieszki Arnold.
Oczyszczanie ran
Filmowa droga Arnold świetnie pokazuje siłę i różnorodność polskiego dokumentu historycznego. Kilkanaście lat przed tym, jak reżyserka zrealizowała bohaterski portret Symchy "Rotema" Ratajzera, w 2000 roku na telewizyjne ekrany trafił inny jej film "Gdzie jest mój starszy syn Kain?". W tym dokumencie, zrealizowanym jeszcze przed ukazaniem się książek Jana Tomasza Grossa, Arnold mówiła o zbrodni w Jedwabnem i udziale Polaków w śmierci ich żydowskich sąsiadów. Zadawała trudne pytania i kazała widzom konfrontować się z bolesną prawdą o naszej historii.
Jej filmy nie wywołały jednak wielkiej dyskusji, a sama reżyserka po latach mówiła w rozmowie z Jakubem Janiszewskim dla "Wysokich Obcasów":
…polskie elity potrzebują pręgierza zewnętrznego. Krytyka, żeby została zauważona, nie może pochodzić stąd, z Polski. Nie dorośliśmy jeszcze do tego.
Jej słowa mógłby powtórzyć także Paweł Łoziński, który w 1992 roku nakręcił jeden z najbardziej wstrząsających filmów o polskim udziale w Holokauście. Jego "Miejsce urodzenia" było historią powrotu Henryka Grynberga do wsi, gdzie w czasie wojny zamordowano jego ojca i zarazem dokumentalnym kryminałem ze smutną puentą. Wstrząsająca historia morderstwa dokonanego z chęci zysku, budziła sprzeciw części publiczności. Reakcję obronną wywołała również w środowisku filmowym, które zarzucało Łozińskiemu koloryzowanie i przekłamywanie prawdy.
Na tle ideologicznie zaangażowanych fabularzystów rodzimi dokumentaliści sprawiają wrażenie twórców dużo odważniejszych. Wychodzą poza opozycję "rewizjonistów" i "patriotów" i nie chcą być zakładnikami własnych poglądów. Podążają za prawdą. Czasem prowadzi ona ku historiom bohaterskim, a kiedy indziej – ku opowieściom o ludzkim upadku. Raz owocuje portretem bohaterskich Ulmów i Jana Karskiego, kiedy indziej – jak w "Amnezji" Jerzego Śladkowskiego czy "Przy planty 7/9" - opowieścią o pogromie kieleckim.
Polski dokument dowodzi, że miarą dojrzałości sztuki jest jej polifoniczność – umiejętność pomieszczenia opowieści krzepiących i tych, które obalają pomniki. Miejmy nadzieję, że także polskie kino fabularne odrobi tę lekcję, a obok historycznych superprodukcji, na które polskie kino czeka od lat, będzie w nim miejsce dla filmów stawiających trudne pytania. Dobrze byłoby, gdyby w walce między tradycją rewizjonistyczną i patriotyczną zawsze wygrywało kino, a polityczno-ideologiczne tło stanowiło kontekst a nie alibi dla warsztatowych niedociągnięć i intelektualnych uproszczeń.