Autorka oddaje należny hołd heroicznej postawie Ireny Sendlerowej, sanitariuszki skrytej pod pseudonimem siostry Jolanty, która z niebywałym poświęceniem i ciągłym narażaniem życia – własnego, choć również najbliższych – pracowała w getcie na rzecz żydowskich dzieci, wiele z nich ratując od niechybnej śmierci. Miała znakomity zmysł organizacyjny, co pozwalało jej koordynować wysiłki zespołu liczącego kilkadziesiąt osób. To był jej największy atut.
W wielu publikacjach wydanych w kraju i poza nim przypisuje się jej "wyprowadzenie z getta" i bezpieczne ulokowanie po aryjskiej stronie ok. dwóch i pół tysiąca żydowskich dzieci. Liczba taka z wielu względów – od statystycznych po logistyczne – jest stanowczo zawyżona. Wynikałoby z niej, że przez wszystkie miesiące pracy w getcie siostra Jolanta wyprowadzała osobiście po ok. dziesięcioro dzieci dziennie, co w każdym czytelniku choć trochę zorientowanym w realiach życia pod niemiecką okupacją w Polsce musiałoby wzbudzać co najmniej niedowierzanie.
Nie w tym rzecz, żeby odzierać kogokolwiek z zasług, a zwłaszcza osobę tak odważną i godną podziwu, jak Irena Sendlerowa. Jak najpochlebniej o niej i jej poświęceniu wypowiada się spore grono ludzi przez nią uratowanych, którzy istotnie zapisali się później w życiu publicznym – na kartach tej książki są to między innymi Michał Głowiński, Bogdan Wojdowski i Elżbieta Ficowska, żeby na tych kilku nazwiskach poprzestać. Byłoby jednak sporym uproszczeniem przypisywanie wyłącznie siostrze Jolancie zasług, które były wypadkową odpowiedzialnej i niebezpiecznej pracy pokaźnego sztabu ludzi zgrupowanych w konspiracyjnej Radzie Pomocy Żydom "Żegota".
Informacja o tym, że dwa i pół tysiąca dzieci z getta zawdzięcza życie Irenie Sendlerowej poszła w świat i w wielu przekazach sprowadzono ją do osobistego udziału sanitariuszki w ich wyprowadzaniu. Tymczasem drobne rączki w drodze za mur trzymało i przekazywało sobie co najmniej kilkoro pośredników. Sendlerowa wspominając sposoby przerzutu najmłodszych na aryjską stronę, używa zazwyczaj liczby mnogiej: przeprowadzaliśmy, przemycaliśmy, przerzucaliśmy… Bezpośredniego kontaktu z ratowanymi dziećmi ona sama zbyt wiele nie miała, bo nie na tym polegała jej rola.
Anna Bikont wielokrotnie przytacza fragmenty poprzednich, pionierskich na naszym rynku biografii Ireny Sendlerowej pióra Anny Mieszkowskiej: "Matka dzieci Holocaustu. Historia Ireny Sendlerowej" (2004), "Dzieci Ireny Sendlerowej" (2009) i "Prawdziwa historia Ireny Sendlerowej" (2014). Wszystkie próbują uchwycić fenomen heroicznej postawy siostry Jolanty, w czym znaczący udział brała ona sama, często uzupełniając czy wręcz zmieniając kolejne wersje wydarzeń. Dziwić może, że osoba tak zasłużona w ratowaniu bezbronnych ofiar nieludzkiego systemu, pod koniec życia odchodziła w swoich opowieściach od dotkliwie bolesnej prawdy, w stronę wyobrażeń jakby wprost zapożyczonych z namiętnie przez nią oglądanych telenowel.
Przemożna siła kazała jej z czasem opowiadać intrygujące, choć mało prawdopodobne historie, jak choćby o tym, że "przechodząc przypadkiem przez getto" stała się świadkiem wyjścia z Domu Sierot i pochodu na Umschlagplatz podopiecznych Janusza Korczaka. Szli spokojne, wsłuchani w opowieść Starego Doktora, zaczerpniętą ze sztuki "Poczta" Rabindranatha Tagore. Pomijając fakt, że w tym czasie po getcie nie chodziło się "przypadkiem", relacje innych wiarygodnych obserwatorów tamtych chwil dalece odbiegają od sielankowej aury, jaką zapamiętała siostra Jolanta.
To, czego z racji bezgranicznej lojalności wobec swojej rozmówczyni nie dokonała Mieszkowska, z fabularnej otoczki odcedza późniejsza biografka Anna Bikont, powołując się przy tym na ustalenia świadków, uczestników, kronikarzy i historyków czasów zagłady. Stara się swoim przekazem prawdy o uratowanych dzieciach nie burzyć mitu o osobie, której zawdzięczali swoje ocalenie. Sprawa licznych konfabulacji sędziwej, choć do końca życia umysłowo sprawnej Ireny Sendlerowej schodziła na dalszy plan, co w rozmowie z Anną Bikont potwierdził zarówno prof. Michał Głowiński, jak i współtwórca "Żegoty", Władysław Bartoszewski.
Wszystko, co sama o sobie opowiadała, co się o niej ukazało w Polsce, i poza Polską, to zbiór tych samych opowieści – ustaliła Bikont. – Mówiła tylko o tym, o czym chciała mówić. Kilkanaście historii z czasów wojny w różnych wariantach. Najczęściej coś się w nich nie zgadza. Miała skłonność do opowiadania przeżytych zdarzeń w różnych wersjach o różnym stopniu oddalenia od rzeczywistości. Zdarzało się jej oddalić od rzeczywistości o lata świetlne. Gdy dostała Nagrodę im. Jana Karskiego, oświadczyła, że była jego przewodniczką w getcie. Powtórzyła to potem kilka razy: "Byłam jedną z kilku osób, które towarzyszyły mu incognito. Każdy z nas miał jako znak rozpoznawczy białą chusteczkę. I mężczyzna ten szedł jakby tropem wyznaczonym przez »przewodnika«. Po jakimś czasie przejmował go ktoś inny". "Karski, to chodziło o to, żeby nie trafił w miejsce, gdzie jest strzelanie, to ja miałam chusteczkę, taki biały szalik, i miałam go prowadzić tam, gdzie było spokojnie". To opowieść w sam raz na film przygodowy, więc jak to możliwe, że Sendlerowa, która chodziła do getta naprawdę, mogła wyobrazić sobie hollywoodzki trick z Polką jako przewodniczką i jeszcze białą chusteczką? Można by uznać, że to sprawa wieku, ale ci, którzy widywali ją w ostatnich latach jej życia, podkreślają, że była przytomną osobą ze świetną pamięcią. Dlaczego opisywała zdarzenia, które nie miały miejsca, albo tak wiele dodawała do tych, które wydarzyły się naprawdę? Może nauczyła się konfabulować, żeby wymknąć się spod kontroli nadopiekuńczej matki? Może zostało jej to z czasów wojny, kiedy musiała cały czas wymyślać nieprawdziwe historie dla swoich podopiecznych? I jak to wszystko opowiedzieć, nie obrażając pamięci osoby godnej najwyższego uznania?
Biografia "Sendlerowa. W ukryciu" Anny Bikont przedstawia tylko to, co jest ściśle udokumentowane. Autorka nie wchodzi w polemiki z faktami czy poglądami osób wypowiadających się w tej książce. Trzeźwe podejście zarówno do zebranych ustaleń, jak i do podstawowych zasad logiki nie pozwala jej jednak przejść obojętnie nad przekłamaniami, które w mniej lub bardziej dobrej wierze zaistniały w związku z kultem otaczającym Irenę Sendlerową. Poprzestańmy tu na kilku przykładach: przypisywanie jej przynależności do AK, gdy faktycznie była w PPS, a następnie w PZPR, albo też (przez nią sugerowana) utrata pierwszego dziecka po represjach w UB (rzekomo za pomoc Żydom), na co jednak nie ma żadnych dowodów.
Polakom, wielokrotnie pomawianym w świecie o antysemityzm, potrzebny był mit, co w zupełności zaspokoiła postać siostry Jolanty. W pewnym sensie oczyszczała ona sumienia ogółu rodaków, jeśli nawet nie do końca wrogich wobec Żydów, to zastraszonych – za niesioną im pomoc groziła śmierć wszystkim w to zaangażowanym oraz ich rodzinom i sąsiadom – albo też tylko obojętnych wobec cierpień bliźnich. Podobnie jednak jak łyżka dziegciu w beczce miodu niweczy jego smak, tak też nasze społeczeństwo nie było wolne od jednostek, które z szantażowania i wydawania Żydów (jak też pomagających im Polaków) urządziły sobie perfidny, acz intratny biznes.
Plaga różnej maści szmalcowników szukających ofiar, którzy zwartym kołem otaczali w czasach wojny miejskie getta, okazała się nie do zwalczenia, choć wyroki państwa podziemnego zapadały, a skromną ich część udało się nawet wykonać. Ponury proceder zdeprawowanych wyrzutków na dziesięciolecia popsuł nam opinię, czyniąc nas, niestety, narodem antysemitów. Tak urządzony świat, na jakim przyszło żyć Irenie Sendlerowej, nie mógł jej się zbytnio podobać.
Urodzona społecznica boleśnie przeżywała wszelką ludzką krzywdę, z jaką się na co dzień spotykała, także niedługo po wojnie, bo już 4 lipca 1946 roku nastąpił pogrom żydowskich mieszkańców jednej z kamienic w Kielcach. 22 lata później, podczas szeroko zakrojonej antysemickiej nagonki inspirowanej przez gremia będące u steru ówczesnej władzy państwowej, oznajmiła: "Biją Żydów, zakładamy nową Żegotę". W życiu prywatnym niespecjalnie jej się układało, co być może tłumaczy naginanie wyobrażeń o niedoskonałej rzeczywistości do wyidealizowanej fikcji.
Może też te wszystkie opowieści pomagały jej w zagłuszeniu tego, co przeżyła naprawdę. "Wiem, że dziś w nocy też będzie mi się śniło. To są straszne sceny – opowiadała w latach osiemdziesiątych. – Mam okropną chorobę, typowo wojenną, na którą żaden lekarz neurolog do tej pory nie może nic poradzić. Choroba ta polega na tym, że nie mogę być sama w domu. Kiedy dzieci były małe, mój mąż dużo wyjeżdżał, więc często nie było go w domu. Ale jak byłam z małymi dziećmi, nigdy tego nie miałam. Kiedy jestem sama w domu, w nocy [...] przeżywam film: wszystkimi drzwiami i oknami wchodzą gestapowcy w mundurach. Po wojnie mi lekarze mówili, że z biegiem lat będą się te obrazy zacierały. Nic podobnego, to się dzieje nadal, absolutnie z takim samym nasileniem" – cytuje ją Anna Bikont.
Drugi człon tytułu biografii: "W ukryciu" znakomicie określa jej bohaterkę, która własne życie poświęciła najbardziej bezbronnym, nie licząc na żadne korzyści czy szczególne względy. Okazała wspaniały hart ducha i siłę wynoszącą ją ponad wszelkie inne, szczodrze deklarowane zapewnienia jedynie słusznych moralistów, pozostające na ogół bez pokrycia w praktyce dnia codziennego. Irena Sendlerowa jest dla nas niedościgłym przykładem osoby pomagającej potrzebującym, bez zadawania zbędnych pytań o ich przynależność religijną, rasową czy jakąkolwiek inną.
Pisząc o biografii "Sendlerowa. W ukryciu" nie sposób pominąć milczeniem niezwykłej staranności, z jaką Anna Bikont weryfikowała wszelkie informacje sprzed lat. Książka posiada liczne przypisy, co sprawia, że bibliografia (podzielona na materiały archiwalne, publikacje, nagrania, rozmowy, strony internetowe, filmy) liczy sobie równo 20 stron. Nie przeszkadza to w podążaniu za zwięzłą i wciągającą narracją, zmierzającą do uzasadnionej czytelniczej konkluzji, że tworzone przez samą bohaterkę legendy w najmniejszym stopniu nie dezawuują jej niepodważalnego bohaterstwa.
Anna Bikont
"Sendlerowa. W ukryciu"
wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
seria wydawnicza: biografie
projekt okładki: Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
okładka: miękka, ze skrzydełkami
wymiary: 133 mm × 215 mm
liczba stron: 480
ISBN: 978-83-8049-609-5
Autor: Janusz R. Kowalczyk, wrzesień 2018