Jest film, "Człowiek z żelaza", o którym mówi Pan, że to jedyny, który zrobił Pan "na zamówienie". Premierę miał 27 lipca 1981 r., kilka miesięcy przed stanem wojennym. Po latach wspominał Pan moment podjęcia decyzji o realizacji: "W Stoczni im. Lenina w Gdańsku trwały już od jakiegoś czasu rozmowy robotników z rządem, ale do Warszawy docierały początkowo tylko strzępy informacji. Stowarzyszenie Filmowców, którego byłem prezesem, wywalczyło w tym czasie prawo notowania ważnych wydarzeń historycznych dla celów archiwalnych i grupa filmowców była już w stoczni. Robotnicza straż przy bramie rozpoznała mnie od razu, a w drodze na salę obrad jeden ze stoczniowców powiedział: – Niech pan zrobi film o nas. – Jaki? – Człowiek z żelaza! – odpowiedział mi bez namysłu. Tego wezwania nie mogłem zignorować".
Tamten stoczniowiec powiedział "niech Pan zrobi film 'Człowiek z żelaza' ", bo wcześniej widział "Człowieka z marmuru". To, co się stało w Stoczni, to jednocześnie nasze dzieło, dzieło naszej kinematografii. Myśmy przygotowywali się do takiej konfrontacji. Przypomnijmy, jakie trudności miał zrealizowany pięć lat wcześniej "Człowiek z marmuru". Dlaczego nie poszedł na żaden festiwal? Również w Polsce próbowano ograniczyć jego dystrybucję do minimum, oceniając, że "taki film nie miał prawa powstać". Bo robotnik mówi w nim do władzy w imieniu innych robotników. A przecież to robotniczo-chłopska władza mówiła w imieniu całego narodu. Nie potrzebowała do tego żadnego jednego robotnika.
Gdy podejmowałem decyzję o realizacji "Człowieka z żelaza", rozumiałem, że są momenty w życiu narodu, gdy trzeba uczestniczyć czynnie w wydarzeniach. I to wydarzeniach, o których nie wiemy, do czego doprowadzą, jak się zakończą. Oczywiście nie mogłem zaczynać filmu wcześniej, niż strajk w Stoczni skończył się zwycięstwem, wcześniej nie byłoby szans, bym taki film mógł robić.
Wtedy pierwszy raz poczułem coś, co było piękne: że stoi za mną wielomilionowy Związek Zawodowy "Solidarność". Myślałem: ja robię film, a oni ten film obronią.
Oni zrobią wszystko, co możliwe, żeby go obronić – pod jednym warunkiem: że ja ten film zrobię możliwie szybko i że w międzyczasie nie będzie takich wydarzeń, do których doszło niedługo po premierze, mianowicie stanu wojennego. Bo wtedy nie byłoby żadnych szans, żeby film skończyć. Miałem więc świadomość, że czasu nie mamy wiele, gdyż przeczuwałem, co się stanie.
Jestem dumny, bardzo szczęśliwy, że "Człowiek z żelaza" był pokazywany w Cannes i dostał tam Złotą Palmę – która była nie dla mnie, lecz dla "Solidarności". Dla tamtych ludzi. Takie momenty w życiu zdarzają się rzadko. Żeby robotnicy wysłali do władzy postulat, że film ma nie być cenzurowany i ma być pokazany w Cannes.
Pomysł na najnowszy film, "Powidoki", nosił Pan w sobie przez 20 lat.
Tak. Oprócz reżyserii w łódzkiej szkole, studiowałem malarstwo – przez trzy lata kształciłem się w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
Strzemiński, artysta nieprzejednany, wydawał mi się od dawna tematem na film. Pomyślałem, że może dobrze byłoby przypomnieć jego losy. Dobrze jest jednak zobaczyć, co się dzieje, jeśli sztuka jest nadzorowana, kontrolowana, jeśli podlega władzy i cenzurze. Takie właśnie było życie Strzemińskiego. Film o nim postanowiłem zrobić już 20 lat temu, ale z różnych powodów termin realizacji się przesuwał. Wreszcie doszedłem do wniosku, że chcę o tym opowiedzieć.
Jaka jest Pana opinia na temat zapowiadanej przez nowe władze dużej produkcji poświęconej polskiej historii? Mówi się o filmie hollywoodzkim.
Polskie kino udowodniło już, że istnieje i że potrafi przemawiać do innych narodów, opowiadając o polskiej historii. Najlepszym dowodem na to są nasze nagrody, zwycięstwa na festiwalach, jak choćby Oscar dla "Idy" Pawła Pawlikowskiego. To my jesteśmy polską kinematografią. To naprawdę jest nasza droga, a nie – jak "Bitwa pod Wiedniem", która stała się haniebną klęską na ekranie.
Ale wydaje mi się, że ważne są też filmy, które ostrzegają nas przed pewnymi błędami, znanymi z przeszłości. To jest tak samo zadanie kina.
Czy są jakieś postaci z naszej historii lub wydarzenia, którym chciałby Pan poświęcić film, ale jeszcze Pan tego filmu nie zrealizował?
Żyję długo, zrobiłem dużo filmów, niektóre zrymowały się z oczekiwaniami widowni. Tak długo, jak fizycznie będę do tego zdolny, chcę pracować. Pracować z dużą grupą ludzi, jaką jest ekipa filmowa, żeby im odpowiadać na pytania, narzucić swoją energię.
Zrealizowałem około 50 filmów. Na każdy jeden zrealizowany przypadały trzy-cztery projekty niezrealizowane. To nie było tak, że za każdym razem cenzura nie dopuszczała mi filmu do realizacji. Po prostu w niektórych przypadkach nie udał mi się scenariusz, innym razem chciałem zrobić film za granicą, ale nie mogłem, bo nie dostałem paszportu. Tym sposobem w moim archiwum zgromadziło się pewnie 200-300 projektów filmów niezrealizowanych. Czasem sięgam do tej mojej przeszłości. Rozglądam się, czy tam, w archiwum, nie mam czegoś, co mogłoby zaciekawić widownię dziś.
Muszę zaznaczyć, że moje rozmyślania towarzyszące poszczególnym projektom były zawsze związane z tą rzeczywistością, w której projekt powstawał, z tamtymi czasami – w których wtedy żyliśmy, w których żeśmy się przeciwstawiali, kiedy, na ile to było możliwe, ukazywaliśmy naszą rzeczywistość krytycznie.
Z Lechem Wałęsą spotkałem się zaraz na początku strajku 1980, ale szybko pojawiła się też kamera i zaczął powstawać film dokumentalny "Robotnicy 80" (relacja z przebiegu akcji strajkowej i sierpniowych negocjacji Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z przedstawicielami Komisji Rządowej; reż. A.Chodakowski i A.Zajączkowski ). Dlaczego "Robotnicy 80"? Bo wcześniej powstał film "Robotnicy 1971. Nic o nas bez nas" Krzysztofa Kieślowskiego i Tomasza Zygadło.
Kinematografia w tamtym czasie szła razem z wydarzeniami. Z tego jestem dumny. Kino moralnego niepokoju to właśnie twór tamtych czasów, to jest hasło powstałe w zespole filmowym, który wtedy prowadziłem. Jestem bardzo szczęśliwy, że wśród tamtej filmowej młodzieży udało mi się wspólnymi siłami tworzyć podwaliny pod dalszą ewolucję kina polskiego.