Wiesław Dymny urodził się w Połoneczce (dziś Białoruś) 25 lutego 1936 roku, studiował malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zmarł 12 lutego 1978 roku w wieku zaledwie 41 lat.
Do znaczących wydarzeń jego życia trzeba włączyć poznanie grottgerowsko pięknej – jak trafnie ujął to inny piwniczanin, Jan Adamski – aktorki Anny Dziadyk, później Dymnej. Ona, tuż po szkole teatralnej, delikatna, subtelna. On, sporo od niej starszy rozwodnik, o usposobieniu trawionego nieustanną gorączką buntownika – impulsywnego, nieobliczalnego watażki.
O Wieśku krążą mity – wspomina męża Anna Dymna. – To, co o nim powszechnie wiadomo, to tylko skorupa, którą się otoczył, żeby funkcjonować na tym świecie. A i tak nie potrafił. Właśnie dlatego szybko z tego świata uciekł. W pewnym sensie byliśmy do siebie podobni. Mieliśmy porównywalne skale wartości. Te same rzeczy były dla nas ważne. To ogromnie ludzi zbliża. Nasze rodziny pochodziły ze Wschodu i myślę, że byliśmy podobnie wychowywani. Do tej pory zresztą wiele osób sądzi, że to był mój brat. Było nawet fizyczne podobieństwo, tylko on miał grubsze rysy. Skośne oczy, szerokie szczęki... Wiele osób jeszcze dziś mi mówi: "A, znałem pani brata", albo: "Znałem pani ojca". Ludziom we wspomnieniach wszystko się pooddalało.
Obdarzony tyloma talentami, budował swój życiorys ze szczerą pasją, choć nietypowo. Twórczość Dymnego z trudem poddaje się zabiegom systematyzacji. Na całość jego dokonań plastycznych składają się nie tylko obrazy, rzeźby, plakaty, rysunki, między innymi dla satyrycznego tygodnika "Szpilki", ale i ściany, które wymalował kiedyś w piwnicy byłego Jazz Clubu przy ulicy Świętego Marka w Krakowie. Także zdjęcia oraz projekty scenografii i kostiumów do piwnicznych premier czy filmów.
Wiesiek był niesłychanie pracowity – dodaje wdowa po artyście. – Z tego, co zrobił, większa część się spaliła w pożarze. Natomiast to, co mam w domu, te tysiące zapisanych stron, miliony słów, setki rysunków, to tylko niewielka cząstka. Pod gruzami na strychu znalazłam setki jego obrazków. Był człowiekiem wolnego zawodu. Dużo czasu stracił, niestety, na picie wódki. Wtedy nie robił nic. Chyba połowę dorosłego życia przepił. Kiedy go poznałam, był w bardzo złym stanie. Potem pił niby mniej, ale bywało różnie. Wiedział, że jak pije, to nic nie robi. Natomiast, kiedy nie pił, pracował dzień i noc. Miał jakieś zeszyty, coś w nich notował, rysował, kombinował. Robił wszystko. Nagle coś go napadało i zaczynał mi szyć torebkę. Albo futro. Wyszło naprawdę piękne, ja tylko wszyłam rękawy. Potem dostał szału fotograficznego. Dzień i noc robiliśmy zdjęcia w domowym atelier. Życie z nim było trudne, bo wszystko paliło mu się w rękach. Najbardziej pociągały go te zajęcia, których jeszcze nie wykonywał. Próbował grać na instrumentach. Słuch miał tak dziwny, że śpiewał jednocześnie trzema głosami. Ale miał poczucie rytmu, więc grał na perkusji.
Skoro o muzyce mowa, warto przypomnieć występ, albo i happening Dymnego podczas pierwszego festiwalu w Opolu. Zebranej w amfiteatrze publiczności oznajmił, że zaśpiewa własną balladę "Jack Długonogi", akompaniując sobie na kontrabasie, z którym to instrumentem nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Zdumione jury, które wykonawcy niemal nie widziało zza pudła kontrabasu, doceniło artystyczną spójność wychrypianej i wybdrząkanej piosenki, przyznając jej autorowi, a zarazem wykonawcy drugą nagrodę. Najwięcej tekstów piosenek, ponad trzysta, stworzył dla pierwszej rodzimej grupy beatowej Szwagry (1964–1969). Jego "Czarne anioły" do muzyki Zygmunta Koniecznego weszły z kolei do klasyki repertuaru Ewy Demarczyk.
Wiesiek miał zasadniczy wpływ na moje życie – mówi dalej pani Anna. – Spotkałam go na pierwszym roku szkoły teatralnej, kiedy kształtował się mój stosunek do zawodu. Grałam po raz pierwszy w filmie Wandy Jakubowskiej "150 na godzinę". Coś błysnęło, zamigotało i nie widzieliśmy się przez rok. Spotkaliśmy się potem przy filmie "Pięć i pół Bladego Józka" Henryka Kluby, według scenariusza Wieśka. Gdybym go nie poznała, być może stałoby się ze mną coś złego... Kiedy nowa panienka pojawia się w filmie, wszyscy rzucają się na nią jak sępy. Zewsząd otrzymuje propozycje obiadków, kolacji. Młodej dziewczynie może się wtedy wydawać, że skoro wszyscy się nią tak interesują, jest kimś niezwykłym. Wiesiek dokładnie mi wytłumaczył, co to znaczy. Uwierzyłam mu. Dzięki temu nie odbiła mi palma. Zrozumiałam, że wykonuję ciężki zawód, który wcale nie jest lepszy od zawodu księgowej czy lekarza. Przypomniał mi podstawowe prawdy wyniesione z domu, że trzeba być uczciwym, tolerancyjnym, że nie wolno się sprzedawać, ani robić czegoś wbrew swoim przekonaniom. A że miał maskę brutala? W środku był najdelikatniejszym i najwrażliwszym, najczystszym człowiekiem, jakiego znałam. Swoje panieńskie nazwisko, Dziadyk, zmieniłam na jego. Postanowiliśmy wspólnie na nie pracować. Do tej pory pracuję. Nie wiem, czy Wiesiek jest zadowolony, ale prawdę mówiąc jestem na całe życie skażona jego osobowością. Wszystko robię dla niego. Nie myślę o nim jak o byłym mężu, tylko jak o autorytecie. Teraz, w czasach ogólnego upadku wszelkich autorytetów, ja ten autorytet, na szczęście, mam. Wspaniały, nie do zniszczenia. I nie obchodzi mnie to, co mówią ludzie, że był pijakiem, awanturnikiem, brutalem. Ja wiem, dlaczego był, jaki był. Wiem, co to znaczyło naprawdę.
Osobny rozdział w życiu Wiesława Dymnego zajmuje film. Kto oglądał "Słońce wschodzi raz na dzień" w reżyserii Henryka Kluby, zapamiętał na pewno wysmakowane czarno-białe kadry, jedne z najpiękniejszych w polskim kinie, których urzekający klimat wyczarował czujnością plastyczną, scenariuszową i poetycką sztukmistrz Dymny. Współpraca z Henrykiem Klubą zaowocowała już wcześniej – w 1966 roku powstał "Chudy i inni", w którym Dymny grał też jedną z ról. Trzeci ich film to nieodwracalnie pocięty przez cenzurę słynny "półkownik" – "Pięć i pół Bladego Józka", właśnie ten, na którego planie autor i aktor spotkał swoją przyszłą żonę.
Wiedziałam o nim to, co chciał, żebym wiedziała – dopowiada Anna Dymna. – Kiedy pił, życie stawało się trudne, bo nigdy nie mogłam przewidzieć, co z nim będzie następnego dnia. Co wymyśli. Ale jednego mogłam być pewna, że nigdy nie będzie to celowo skierowane przeciw mnie. Kiedyś, gdy patrząc na życie mojej mamy przy garach, powiedziałam, że jak zostanę aktorką, nie będę gotować obiadów, tylko jadać w restauracji, Wiesiek dostał furii. "A co ty sobie właściwie myślisz? – powiedział. – Że jesteś lepsza od innych? Będziesz gotować, będziesz prać, bo ty przede wszystkim jesteś i masz być człowiekiem. Aktorką będziesz potem. A jak nie będziesz człowiekiem, to z czego będziesz czerpać materiał do swego aktorstwa? Wymurujesz sobie ścianę, będzie może trochę krzywa, ale twoja". Mam w domu ścianę, którą sama stawiałam. Wszystko w mieszkaniu robiliśmy sami. Całe umeblowanie, które się potem spaliło. On mnie nauczył wszystkiego, co sobie wysoko cenię. Zmienił się mój stosunek do rzeczywistości. Jestem samodzielna i jest to dla mnie nieocenioną wartością. Teraz już się niczego nie boję. A jak mi coś od razu nie wychodzi, to uda się po pewnym czasie. Rowerki składaki też złożyliśmy sami. Jeździliśmy razem po Krakowie, bo prawie wszystko robiliśmy wspólnie. Podobno dużo o nas wiedzieli i gadali w mieście. Myślę, że w głębi ducha koleżanki zazdrościły mi, że Wiesiek na mnie czekał pod teatrem. Pijany albo trzeźwy, ale czekał. Czułam, że jak mam Wieśka, nie stanie mi się nic złego. Niechby mi tylko ktoś zrobił krzywdę, to on by go chyba zabił.
W filmach "Ktokolwiek wie" i "Sól ziemi czarnej" obsadził Dymnego Kazimierz Kutz, Wojciech Jerzy Has w "Szyfrach", Stanisław Różewicz w "Pasji", a Jerzy Gruza w "Przeprowadzce" i "Przyjęciu na dziesięć osób plus trzy". Niestereotypowe, zapadające w pamięć role ekranowe stworzył również w obrazach: "Rancho Texas", "Przez dziewięć mostów", "Egzamin", "Nagrody i odznaczenia", "Wesela nie będzie", "Pejzaż horyzontalny". Do niektórych pisał dialogi i piosenki.
Na planie filmowym Dymny okazał się nieodzowny jako mistrz improwizacji na każdy zadany temat – twierdzi Andrzej Wajda, u którego zagrał pamiętny, kunsztownie poprowadzony epizod we "Wszystko na sprzedaż". – Scenariusz tego filmu miał zaledwie kilkanaście stron i był niekończącą się improwizacją. Streściłem mu zasłyszaną od Zbigniewa Cybulskiego historię paryską, którą Wiesiek w filmie opowiedział własnymi słowami. Pomysł, żeby biegał wokół kamery z husarskimi skrzydłami, podpowiedział na planie autor zdjęć Witold Sobociński, ale ostateczny kształt tej sceny nie powstałby jednak bez aktywnego udziału Wieśka. Chciałem spotkać się z nim jako scenarzystą. Najbardziej podobała mi się jego opowieść "Oskarżony" o nieprawdopodobnych przygodach dwóch Ślązaków: Wilusia Rusina i jego przyjaciela Kani podczas drugiej wojny światowej. To opowiadanie – gotowy scenariusz filmowy – jest polską odpowiedzią na Haškowe "Przygody dobrego wojaka Szwejka". Niestety, bohaterowie Dymnego początkowo, zanim zdezerterowali, byli wcieleni do Wehrmachtu, co dla władz naszej kinematografii było zbyt trudne do przełknięcia.
Niezwykłą siłę oddziaływania prozy Dymnego docenił reżyser Wojciech Solarz, przygotowując na scenie Studenckiego Teatru Satyryków STS widowisko "...i diabłu ogarek" (premiera: 21 stycznia 1965). A trzy lata później wystawiając "Oskarżonego" w Teatrze Telewizji. W obu przedstawieniach pamiętne kreacje stworzył Wojciech Siemion. Aktor zamierzał stworzyć tandem wykonawczy z autorem, ale przedwczesna śmierć Dymnego zniweczyła te plany.
Padnij! – wrzasnął nagle Wiluś i Kania ledwo zdążył paść. Seria z cekaemu położyła się za nim. Z piasku wyskakiwały małe chichotliwe diabełki.
Jestem pewny, że takiego obrazowania nie powstydziliby się najwięksi mistrzowie metafory, z Trumanem Capote'em i Raymondem Chandlerem na czele.
Odczytuję czasami list Wiesia, w którym opisuje istotę aktorstwa – mówi Anna Dymna. – Są tam cudowne uwagi, z których do dziś korzystam. A pisał o rzeczach najprostszych. Jeśli masz scenę, w której twój uśmiech ma coś znaczyć, to wcześniej nie możesz cały czas chodzić rozradowana, bo wtedy ten ważny uśmiech zginie w poprzednich. Jeżeli ważną scenę z uśmiechem masz w połowie filmu, wcześniej musisz być poważna. Kiedyś w filmie "Chudy i inni" grał w ten sposób, że go prawie w ogóle nie było widać. Jakby uciekał przed kamerą. A to pochylał się, by zawiązać sobie sznurowadło, a to odwracał się plecami. "Jak raz się pokażę, to mnie zauważą i zapamiętają – wyjaśniał. – A jeśli cały czas będę wystawiony do kamery, to co ja tam będę grał?". Był takim świątkiem filozofem. Jego twórczość była bardzo mocno podbudowana Biblią, bo napisał na przykład własną wersję "Pieśni nad Pieśniami" – ale także sztuką plebejską, kulturą prowincji, zwłaszcza wschodniej. I te dwie siły ścierały się w nim, powodując twórczą erupcję w dramatach, wierszach, opowiadaniach. Dziwnie reagował na mnie jako aktorkę. Ktoś mi opowiadał, że na premierze "Nocy listopadowej" siedział i płakał. Tak się wzruszał, kiedy mnie widział na scenie. Przyznał się później, że faktycznie wzruszałam go do łez. Kiedy pierwszy raz byłam w Stanach Zjednoczonych, przywiozłam mu prezenty. Jakieś żelastwa, "Black & Deckery", piły, laubzegi i garnitur dżinsowy. Pamiętam, otworzył walizkę, zrobił się blady i dwa dni się do mnie nie odzywał. Nie wiedziałam, co mu złego zrobiłam. A on tak się wzruszył, że przez dwie doby nie był w stanie wykrztusić słowa.
Andrzej Wajda uznał Dymnego za jednego z najoryginalniejszych polskich artystów, jakich spotkał na swej drodze.
Byłem fanatycznym entuzjastą jego talentu satyrycznego w Piwnicy pod Baranami. Uważam, że Piwnica skończyła się wraz z jego śmiercią. Był poniekąd częścią systemu. On mógł się wyśmiewać z przemówień Gomułki, bo nie był inteligentem. Objął je i przefiltrował własnym niepokornym, plebejskim rozumem. Miał nieprawdopodobny talent we wszystkich dziedzinach: jako satyryk, literat, plastyk, aktor. W tym, co pisał, był autentyczny i niezwykle oryginalny. W dorobku Piwnicy najbardziej ocalało to, co było w tekstach Dymnego.
Faktycznie, bodaj największe laury zdobywał Dymny za twórczość literacką. W 1963 roku "Iskry" wydały jego "Opowiadania zwykłe". Wznowione przez "Muzę" w 1997 roku, natychmiast zniknęły z lad księgarskich. Była to na poły poetycka, na poły realistyczna proza. Tomik szybko stał się bestsellerem. Autor, jak sam kiedyś wspominał, otrzymał listy: "gratulacyjny od Marii Dąbrowskiej, protestacyjny od chłopów i analityczny (życzliwie) od aktywu młodzieżowego Wojska Polskiego w Bydgoszczy". W 1958 roku redakcja "Współczesności" nagrodziła Dymnego za nadesłane na konkurs opowiadanie. Wkrótce otrzymał stypendium im. Tadeusza Borowskiego, a w 1964 roku – szwajcarską nagrodę Fundacji Kościelskich. Jego opowiadania przetłumaczono na angielski, francuski, czeski, japoński.
Mieliśmy wspólne fascynacje, wspólne lektury – Anna Dymna kontynuuje opowieść o mężu. – Zaczęliśmy z Wieśkiem, nie wiem dlaczego, od "Zaoranego ugoru" Szołochowa. Potem przeczytaliśmy Biblię. I całego Dostojewskiego. Ja czytałam na głos. Później już nigdy nikomu nie udało mi się tak czytać, bo wszyscy zasypiali po pierwszej stronie. Na Faulknerze zatrzymaliśmy się na jakiś czas, bo ma długie frazy, przez co jest piekielnie trudny do głośnej lektury. Poświęcaliśmy na to całe noce. Prawie w ogóle nie spaliśmy, ale sen nie był mi wówczas potrzebny. Oczywiście przeczytaliśmy razem "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa, "Józefa i jego braci", "Czarodziejską górę" i wszystkie pozostałe utwory Tomasza Manna. To było jak tlen. Również rysowaliśmy. Wiesiek był przez rok moim profesorem. Uczył mnie rysowania nóg, rąk, twarzy. Stworzyliśmy razem tysiące obrazków. Zwykle patykami albo piórkami. Z deskami kreślarskimi na kolanach i z tuszem siedzieliśmy obok siebie w łóżku. Czasami wskakiwał kot i przewracał nam kałamarze... To było wspaniałe. Cały czas coś robiliśmy. W naszym domu najlepiej nam się pracowało i uczyło.
A Piwnica pod Baranami? Nie sposób w pełni ocenić, ile ta największa artystyczna miłość Dymnego zawdzięcza mu ze swej żywotności i owej absurdalnej aury, jaką wnosił na estradę, w której opłotkowość zderzona z patosem tworzyła nowe jakości, wyzwalające śmiech, ale i refleksję.
Po jego śmierci starałam się wydać książkę, co udało mi się za dyrekcji Andrzeja Kurza w krakowskim Wydawnictwie Literackim, choć nie było łatwo - opowiada o scalaniu rozproszonego dorobku męża Anna Dymna, nawiązując do tomu "Słońce wschodzi raz na dzień i inne utwory" z 1981 roku, w opracowaniu Zbigniewa Beli. – Nie miałam wpływu na wybór tekstów, które zostały tam zamieszczone. Dałam wszystko, co udało mi się przepisać z tych strzępów, które zostały po pożarze. Wiesiek, niestety, nie szanował tego, co sam zrobił. Coś tam napisał i gdzieś rzucił, coś narysował i wywalił na strych. Nie przywiązywał do tego wagi. I nagle zostałam sama z jego dorobkiem, to znaczy tylko z częścią ocalałą z pożaru. Jest tam na przykład jego opowiadanie w dziesięciu wersjach. Każda ma inny tytuł, inny początek i koniec, a w środku jest właściwie to samo. Większość jego rzeczy zaczyna się i nie kończy. Albo jest sam początek, albo sam koniec. Mnóstwo serweteczek, kopert, kawałków, strzępów papieru, na których są cudowne drobiazgi. Jakaś fraszka, wierszyk, błysk. Wiele lat to przepisywałam, ale wszystkiego spisać nie jestem w stanie. Niektóre zeszyciki są nadpalone albo pozalewane. Odczytywanie ich wymaga jeszcze wiele pracy. Mam zamiar wydać drukiem resztę wierszy Wiesia. Początkowo podzieliłam jego dorobek na formy literackie: wiersze, piosenki, opowiadania, scenariusze, obscena. Było tego na siedem albo i osiem tomów. I jeszcze mnóstwo rysunków. Uświadomiłam sobie jednak, że taki podział na rodzaje byłby przeciwko Wieśkowi, przeciw jego charakterowi. Myślę, że trzeba to wydać w formie albumów. Podobnie, jak mój ulubiony, czarno-biały album wierszy i rysunków Witkacego. Każdy album byłby zapowiedzią następnego. Wszystkie miałyby tę samą okładkę. Kiedyś, podczas studiów na Akademii Sztuk Pięknych, Wiesiek projektował okładki. Zachował się jeden projekt – twarz Wieśka z papierosem. Pół jego twarzy jest na jednej części okładki, pół na drugiej. Tytuły tomów byłyby różne, a w nich na przemian: proza, wiersze, rysunki, obscena, trochę listów, które naprawdę są piękne. Tak, jakbym je wyciągała z ogromnego kufra.
Aktorka Anna Dymna poprzez męża, Wiesława Dymnego, była mocno związana z Piwnicą pod Baranami. Sama jednak ani w kabarecie, ani na estradzie jak dotąd nie występowała.
Uważam, że jak się już coś robi, to trzeba się temu oddać bez reszty – wyznała. – A mnie młodość mijała na rozjazdach między filmem i teatrem. Poza tym kabaret to jest zupełnie inny gatunek sztuki. W Piwnicy spędziłam pół życia. Patrzyłam, jak Wiesiek porażał piwniczną publiczność swoją osobowością. Był wspaniały. Jego teksty mówione przez innych zupełnie nie brzmią, stają się puste, bez sensu. Piotr Skrzynecki namawiał mnie, żebym wystąpiła. Przynosił mi nawet jakieś teksty, ale zawsze znalazł się powód, żeby mu odmówić. Zmierzenie się w tak bliski sposób z publicznością, narzucenie jej swojej osobowości, jest akurat tym, do czego brak mi śmiałości. Zawsze się bałam kabaretu.
Dymny miał magnetyczną moc zjednywania sobie ludzi. W "Głowach piwnicznych" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007) Wacław Krupiński przytacza wypowiedź skrzypka Zbigniewa Palety, który między innymi wspominał pierwszy zagraniczny wyjazd Piwnicy na festiwal w Arezzo w 1968 roku.
Patrzę, a tu idzie jakiś pochód, a prowadzi go Wiesiek Dymny, za którym ów tłum powtarza: "niente, niente, pierdolniente". Po czym Dymny wspina się na cokół pomnika Petrarki i wykrzykuje wierszyki, między innymi o królewnie, co to "jej widmo krąży po Europie, kogo spotka, w dupę kopie". A tłum, niczego przecież nie rozumiejąc, skanduje "duce, duce". I woła: "bravo, bravissimo!". Wiesiek był naprawdę niesamowicie sugestywny, on to potrafił pociągać za sobą ludzi!
W pamięci każdego, kto choć raz widział Wiesława Dymnego na estradzie w pełni wykonawczej formy, pozostanie na zawsze niedoścignionym odtwórcą własnych tekstów. Tuż po jego śmierci aktorzy piwniczni dopuszczali się, w najlepszej zresztą wierze, naśladownictw stylu autora. Okazało się to dla nich zabójcze. Dymny był nie do podrobienia. Jak każdy charyzmatyczny, wielki artysta.
(Fragment większej całości)
Autor: Janusz R. Kowalczyk, wrzesień 2010.