Przyjrzyjmy się ich działalności na przykładzie jednego konkretnego komitetu elektryfikacyjnego. Problemy organizacyjne i biurokratyczne przeszkody, z jakimi musiały zmierzyć się takie komitety, szczegółowo opisał autor pamiętnika zatytułowanego "Gospodarz z ołówkiem w ręku" opublikowanego w tomie "Awans młodego pokolenia" – rolnik i działacz ludowy zamieszkały na wsi nieopodal Ryk (wtedy woj. warszawskie, dziś lubelskie).
Komitet zawiązuje się na fali społecznego poruszenia popaździernikowej odwilży. 20 stycznia 1957, po niedzielnej sumie, trzech gospodarzy uzgadnia, że trzeba by poruszyć sprawę elektryfikacji. Zwołują zebranie wsi na następny dzień. Po burzliwej dyskusji (zarzewiem konfliktu było przede wszystkim zagadnienie, czy koszty będą dzielone w zależności od posiadanych hektarów, czy po równo między gospodarstwami) udało się wyłonić przedstawicieli komitetu elektryfikacyjnego i ustalić, że każdy, kto "chce należeć do światła", musi wpłacić po 500 złotych zaliczki na koszty początkowe.
Sporządzają więc listę chętnych – zgłasza się 50 z 60 gospodarzy. Zawiązują sojusz z sąsiednimi wsiami, żeby wspólnie zabiegać o elektryfikację. I tu zaczyna się przeprawa od Annasza do Kajfasza: delegaci komitetu jeżdżą do Lublina do Przedsiębiorstwa Elektryfikacji Rolnictwa (nic nie wskórali), wielokrotnie do Warszawy – na spotkania z posłem, który obiecał pomóc w tej sprawie, do inżynierów z Centralnego Zarządu Elektryfikacji Rolnictwa, do Wojewódzkiej Rady Narodowej, do Wołomina – do domu inżyniera, który miał przygotować dokumentację i tak dalej. Sprawa była jednak warta zachodu i jak tłumaczy nasz narrator, "Prywatnie boimy się robić, bo można wpaść i powędrować za kraty". W 1958 roku władza niechętnie odnosiła się już do spontanicznej elektryfikacji – kierownictwo jednego z przedsiębiorstw elektryfikacyjnych oskarżono o korupcję, zapadły wyroki – więc wszystko trzeba było załatwić oficjalnie w odpowiednich instytucjach.
Wiosną 1958 roku we wsi prowadzone są pierwsze pomiary poprzedzone obietnicą, że zostanie ona wciągnięta do powszechnej elektryfikacji na rok 1959. W grudniu okazuje się, że z planu wypadła jedna kolonia – co tylko generuje konflikty w i tak już zniecierpliwionych gromadach. Jak pisał nasz gospodarz: "Na zebraniu to nikt nic nie mówił, a po zebraniu to mieli dużo do gadania". W marcu 1959 inny inżynier przeprowadza kolejne pomiary, powstaje nowa dokumentacja, wedle której do planu elektryfikacji znów załapała się tylko część wsi:
Takie załatwienie sprawy przez panów z Warszawy zrobiło nam wielką krzywdę i przez wiele lat będzie się mściło we wsi na pracach społecznych. To, co zrobiła kiedyś walka klasowa, ostatnio trochę się wyrównało i zaczynała się wyraźna poprawa. Zdawało się, że już będzie dobrze. Aż tu takie przecięcie wsi w sprawach elektryfikacji zawaliło wszystko. Wieś rozbiła się na szereg grup, partii i partyjek. Wszyscy jechali na komitecie jak na parszywym psie.
Mija kolejny rok starań i obietnic. Wreszcie, po żniwach 1960 roku, do komitetu przychodzi wiadomość, żeby jechać i odebrać słupy ze stacji w Rykach.
Gdy przyszły szczudła na wysokie napięcie, pomimo że to były siewy w pełni, to jednak ci, co mieli konie, wyjechali wszyscy. Gdy przyjechała brygada, to kwatery były już zapewnione. My pomagaliśmy przy kopaniu dołów, stawianiu słupów i innych pracach. Trzeba powiedzieć, że wszyscy pracowali bardzo uczciwie i nikt nie odmówił pomocy. Gdy było stawiane wysokie napięcie, to było zrobione pospolite ruszenie, na które wyszli wszyscy gospodarze. Ładnie to było patrzeć, jak szła robota. Brygada monterska była żywiona kolejno, po czterech codziennie u innych, co szło według listy, a komitet czuwał, aby zawsze żywienie było zapewnione. Choć było dużo trudu, bo to był okres kopań, siewów i omłotów, to jednak jakoś to wszystko zostało zrobione.
23 października w świetlicy odbywa się uroczyste zakończenie robót, w listopadzie 1960, niemal cztery lata po zawiązaniu komitetu, cała wieś zostaje podłączona do sieci.
Pierwsze pstryknięcie