Od 1949 roku nakręcono ich w Polsce kilkaset. Obyczajowe i romantyczne, kryminalne i sensacyjne. Nawet jeśli cieszyły się dużą popularnością, rzadko towarzyszyło jej uznanie dla filmowego rzemiosła, intelektualnej klasy i poziomu dowcipu. My wybraliśmy najlepsze z nich – komedie, które bawią, nie obrażając inteligencji i wrażliwości widza, takie, które zmuszają do dyskusji o polskiej przeszłości i naszych przywarach, a ich twórcy z uśmiechem na ustach wkładają kij w narodowe mrowisko.
"Ewa chce spać", 1957 – reż. Tadeusz Chmielewski
Choć od premiery filmu Tadeusza Chmielewskiego minęło już przeszło 60 lat, "Ewa…" wciąż uwodzi bezpretensjonalnością, humorem i elegancją. W filmie Chmielewskiego echa obrazów Chaplina spotykają się z echami "Rzymskimi wakacjami" Wylera, a "Pod dachami Paryża" Claira miesza się z "Wakacjami Pana Hulot" Tatiego. Jest odrobina slapsticku i wątek romantyczny, jest komedia omyłek i dużo sytuacyjnego dowcipu.
W wywiadzie dla "Kina" reżyser mówił:
Zależało mi na tym, żeby zrobić komedię niezbyt realistyczną, omijającą ten brud, szarość i biedę, które nas otaczały.
Podczas gdy twórcy Szkoły Polskiej tworzyli wstrząsające dramaty o II wojnie światowej, Tadeusz Chmielewski wnosił do polskiego kina energię i dowcip, którego mu brakowało. Wraz z Andrzejem Czekalskim oraz Jeremim Przyborą (odpowiedzialnym za dialogi) napisał komedię będącą wzorem lekkości.
"Zezowate szczęście", 1960 – reż. Andrzej Munk
O ile Chmielewski tworzył swoją komedię dla rozbawienia i pokrzepienia filmowej publiki, o tyle Andrzej Munk stawiał przed sobą trudniejsze zadanie: rozprawiał się z narodowymi mitami dotyczącymi wojny. Marek Hendrykowski pisał o nim:
wyszydzał to, czego szczerze nie znosił: duchowy prowincjonalizm, fałszywe zadęcie, skłonność rodaków do patetycznego nabożeństwa i pustych gestów.
Jego "Zezowate szczęście" zyskało status najsmutniejszej polskiej komedii. Słusznie, bo historia Jana Piszczyka, oportunisty i tchórza, który próbuje przejść suchą stopą przez wojenną zawieruchę, a zarazem tworzy na swój temat niezliczone mity i legendy, to opowieść o polskiej historii podana bez znieczulenia. Nawiązując do klasyków amerykańskiej komedii slapstickowej (głównie Bustera Keatona), Munk wespół z genialnym Bogumiłem Kobielą opowiadał o narodowej mitomanii będącej źródłem zbiorowych nieszczęść. Być może właśnie dlatego "Zezowate szczęście" także dziś okazuje się komedią przerażająco aktualną.
"Sami swoi", 1967 – reż. Sylwester Chęciński
O tym, że komedia może być sposobem oswajania historycznych traum, przekonywał Sylwester Chęciński w filmie, który miał się stać jednym z najpopularniejszych komediowych dzieł w historii rodzimej kinematografii.
Współautorem jego sukcesu był Andrzej Mularczyk, który w "Samych swoich" sięgnął do prawdziwych wspomnień swojej rodziny przesiedlonej zza Buga na ziemie odzyskane. W osobistą historię przesiedleńców Mularczyk wplatał nawiązania do "Zemsty " i "Romea i Julii", tworząc polską komedię dekady.
W opowieści o Kargulach i Pawlakach (która dzięki "Nie ma mocnych" oraz "Kochaj albo rzuć" rozrosła się do trylogii) odbijały się najważniejsze społeczne i polityczne przemiany lat powojennych. Chęciński drwił z polskich wad narodowych, ale robił to z czułością i wyczuciem, a aktorskie kreacje Władysława Hańczy i Wacława Kowalskiego zapewniły filmowi nieśmiertelność.
"Jak rozpętałem drugą wojnę światową", 1969 – reż. Tadeusz Chmielewski
Jedyną polską komedią, która może stawać w szranki z obrazem Chęcińskiego jeśli chodzi o popularność i częstotliwość, z jaką gości na telewizyjnych ekranach, jest "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", kolejny z komediowych przebojów Tadeusza Chmielewskiego (będący polemiką z "Zezowatym szczęściem" Munka).
Zrealizowana na podstawie powieści Kazimierza Sławińskiego "Przygody kanoniera Dolasa" farsa o szeregowcu, który bardzo chciałby wykazać się bohaterstwem, ale wojenne wiry wciąż rzucają go w coraz to nowe, komediowe przygody, była próbą oswajania tematu II wojny poprzez śmiech. Próbą bardzo potrzebną, czego dowodem był komercyjny sukces produkcji Chmielewskiego.
"Rejs", 1970 – reż. Marek Piwowski
Debiutancki film Marka Piwowskiego na przestrzeni dekad stał się tzw. filmem kultowym, ale jego sukces nie od razu był oczywisty. Groteskowo-kabaretowa formuła "Rejsu" nie podobała się ani mistrzom ówczesnego kina, ani władzy. Ta ostatnia była do tego stopnia zniesmaczona filmem Piwowskiego, że pozwoliła na dystrybuowanie go w zaledwie dwóch kopiach. Nie przeszkodziło mu to w zdobywaniu rzeszy wyznawców wśród publiczności i krytyków.
Jan Józef Szczepański w "Tygodniku Powszechnym" pisał:
"Rejs" nie mieści się w żadnych kategoriach właściwych polskiemu kinu. Jest to kabaret na ekranie - w dodatku kabaret improwizowany, a do tego jeszcze zdumiewająco realistyczny. [...] Zmysł obserwacyjny Piwowskiego, jego poczucie humoru i jeszcze coś więcej - jakaś do granic okrucieństwa wyostrzona świadomość narodowej patologii pozwalają mu stworzyć z takiego materiału spektakl pełnowymiarowy nie tylko pod względem metrażu".
Historia mężczyzny, który bez biletu wsiadał na statek wycieczkowy po Wiśle, by przez przypadek zostać kaowcem wycieczki, zapewniła Piwowskiemu sławę jednego z mistrzów polskiej komedii. Sławę, na którą zasłużył jeszcze przed debiutem, realizując znakomite dokumentalne komedie jak "Uwertura", jedna z najśmieszniejszych rzeczy, jakie można zobaczyć w polskim kinie.
"Hydrozagadka", 1970 – reż. Andrzej Kondratiuk
Podczas gdy w "Rejsie" Piwowski odrzucał schematy klasycznej komedii fabularnej, w tym samym czasie Andrzej Kondratiuk stworzył komedię rewolucyjną. Jego "Hydrozagadka" nie pasowała do żadnej z komediowych mód, jakie obowiązywały w tamtej dekadzie. Kondratiuk nie próbował tworzyć tradycyjnej filmowej farsy ani filmowego kabaretu. Stworzył film kampowy w okresie, gdy kamp został już zdefiniowany przez Susan Sontag (1964), ale jako pojęcie miał się pojawić w Polsce dopiero pod koniec lat 70. (tłumaczenie "Notatek o kampie" ukazało się w "Literaturze na Świecie" w 1979 roku).
Tadeusz Lubelski tak pisał o nim w "Historii kina polskiego":
Zrealizowany pod sam koniec epoki Gomułki, film świetnie wychwytywał rozdźwięk między jej zapyziałą zgrzebnością […] a nowoczesnymi aspiracjami […]. Film nawiązywał do poetyki zachodnich komiksów – z Supermatem i Batmanem, które w tym czasie nie były jeszcze znane w Polsce. Toteż komiksowy bohater "Hydrozagadki", As, grany przez Józefa Nowaka […] był w istocie parodią polskiego wariantu zachodniego komiksu: serialu telewizyjnego "Kapitan Sowa na tropie" z Wiesławem Gołasem […] czy wydawanej od 1967 roku serii "Kapitan Żbik. Strój i technika tego bohatera importowane były z Zachodu, jego mentalność […] była jednak wschodnioeuropejska.
Telewizyjny film Kondratiuka po latach nie stracił niczego ze swojej intelektualnej klasy i dowcipu. Groteska spotyka się tu z komedią absurdu, słowne zabawy ze slapstickiem, a nonsens okazuje się bronią bardziej niezawodną niż wszelkie triki superbohatera Asa.
"Czy jest tu panna na wydaniu?", 1976 – reż. Janusz Kondratiuk
O ile "Hydrozagadką" Andrzeja Kondratiuka rządził żywioł nonsensu, o tyle specjalnością jego brata, Janusza, była czuła satyra, "odnajdywanie śladów poezji w tandecie peerelowskiej codzienności", jak pisał Tadeusz Lubelski.
Młodszy z Kondratiuków pokazywał na ekranie świat podobny do tego, jaki znamy z czeskich filmów Formana – pokraczny, śmieszny, nieco żałosny, ale przecież bliski i oswojony. Opowiadał o zmieniającym się peerelowskim świecie i ludziach nieco zagubionych w jego realiach. W najbardziej znanym filmie "Dziewczynach do wzięcia" kreślił dowcipne portrety trzech dziewczyn przyjeżdżających z prowincji do stolicy, ale komediowy pazur pokazywał w późniejszym "Czy jest tu panna na wydaniu?", opowieści o młodym chłopaku, który wraz z wujem wyrusza w podróż po Polsce, by znaleźć dla siebie odpowiednią żonę.
– Co to znaczy za piękna? Pokraka ma być, czy jak?
– Pokraka to nie. Raczej na pograniczu, średnia.
– Po co ci średnia?
– A po co mi piękna?
To tylko jeden z wielu kapitalnych dialogów, jakimi upstrzony jest film Kondratiuka, komediowa opowieść o sztuce uwodzenia, przyspieszonym dojrzewaniu i o tym, dlaczego najważniejszym pytaniem każdej randki powinno być: "Jesteś za miastem, czy wsią?".
"Brunet wieczorową porą", 1976 – reż. Stanisław Bareja
Już w 1967 roku na łamach "Kina" Stanisław Bareja tak mówił o swojej filmowej twórczości.
Chyba w ogóle dlatego zostałem reżyserem, by móc robić komedie.
Choć wiele lat później został królem polskiego kina rozrywkowego, nie od razu go doceniono. Jego wczesnym filmom zarzucano mieszczańskość i koniunkturalizm, a jeden z reżyserów ukuł nawet pogardliwe określenie "bareizm" mające opisywać filmową komercję pozbawioną ambicji. Dopiero w drugiej połowie lat 70. wykrystalizował się właściwy styl Barei – kpiarza i ironisty, który dostrzega absurdy peerelowskiej codzienności i jak nikt inny potrafi je ośmieszać.
"Brunet wieczorową porą", ze znakomitą rolą Krzysztofa Kowalewskiego, jest nie tylko jednym z najbardziej znanych filmów Barei z tego okresu, ale – zdaniem piszącego te słowa – najzabawniejszym spośród nich. Historia o przerażającej wróżbie, tajemniczym morderstwie i złych sąsiadach, to czysta komediowa zabawa, pełna nonsensów i absurdalnego humoru, ale pozbawiona publicystycznego obciążenia właściwego późniejszym filmom reżysera.
"Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", 1978 – reż. Stanisław Bareja
Jednym z nich było "Co mi zrobisz…", kolejny komediowy popis Krzysztofa Kowalewskiego. Bareja opowiadał w nim historię Krzakoskiego, kierownika dużego przedsiębiorstwa, który dowiaduje się, że ma zostać ojcem. Matką jego dziecka nie jest jednak żona mężczyzny, ale dziewczyna spotkana przypadkiem kilka miesięcy wcześniej. A że Krzakoskiemu opłacałoby się wżenić w jej rodzinę, próbuje pozbyć się swojej prawowitej małżonki.
W "Co mi zrobisz…", tak jak w późniejszym "Misiu", Bareja podnosił przyłbicę i ostentacyjnie drwił z peerelowskiego systemu. Maciej Pawlicki pisał o nim:
pokazywał nam, że nasz świat stoi na głowie, a my wszyscy udajemy, że tego nie widzimy, a może nie widzimy naprawdę.
Bareja narażał się cenzurze, a ta ostatnia wcale nie zamierzała mu odpuszczać. W "Co mi zrobisz…" zażądała ponad 20 zmian, kwestionując nawet filmowy plakat Jerzego Czerniawskiego.
"Miś", 1980 – reż. Stanisław Bareja
Problemy z cenzurą miał także "Miś", najbardziej znany spośród filmów Barei, który pierwotnie został odesłany na półkę, a na ekrany trafił dopiero w 1981 roku, w sezonie Solidarności. Absurdalna historia prezesa klubu sportowego "Tęcza" dziś kojarzy się głównie z nieśmiertelnymi komediowymi bon motami (choćby o mięsie sprzedawanym w kiosku Ruchu) i scenami podkreślającymi absurdy PRL-u (łyżki na łańcuchu w barze mlecznym).
Ale siła filmów Barei nie polegała jedynie na punktowaniu systemowych wypaczeń, ale pokazaniu, że komunistyczny system zniszczył zaufanie społeczne, promując kombinatorów, złodziei, oszustów i kłamców. Bo choć kino Barei przeciwstawiano tworzonemu równolegle kinu moralnego niepokoju, to w istocie komedie autora "Misia" także kreśliły (nie)moralny pejzaż swojej epoki i panującego w niej systemu.
"Vabank", 1981 – reż. Juliusz Machulski
Podczas gdy "Miś" podbijał serca kinowej publiczności, w tym samym czasie w polskim kinie rodził się kolejny "król komedii". Był nim Juliusz Machulski, który w 1981 roku realizował swój kinowy debiut – "Vabank", gangsterską komedię w stylu retro.
Po latach, pytany o swoją twórczość, mówił we "Wprost" :
Komedia jest bardzo wdzięcznym i szlachetnym gatunkiem. Rozbawić człowieka jest znacznie trudniej niż zmusić do płaczu czy przestraszyć. Cała szkoła moralnego niepokoju nie jest warta jednego filmu Barei.
On sam doskonale wiedział, jak rozbawić widzów. W "Vabanku" sięgał po elementy kryminału spod znaku Hitchcocka i łączył je z komedią retro. Ale siła filmów Machulskiego nie wynikała jedynie z poczucia humoru, ale z rzemieślniczej solidności. Podczas gdy inni rodzimi komedianci gonili za kolejnymi bon motami, Machulski starał się, by każdy filmowy dowcip budował dramaturgiczną całość, a jego najlepsze filmy to przede wszystkim znakomicie skonstruowane fabuły, a dopiero później – udane komedie.
"Seksmisja", 1983 – reż. Juliusz Machulski
Najlepszą z nich okazał się kolejny film Machulskiego – "Seksmisja", komediowe science-fiction pełne antytotalitarnych podtekstów. Jej scenariusz ukończony został jeszcze w 1981 roku, ale po wprowadzeniu stanu wojennego Machulski postanowił nieco go zmodyfikować. Po latach mówił:
To była zbyt dominująca sprawa w naszej rzeczywistości, aby nie zauważyć jej.
Tak oto w historii Maksia i Alberta zagościły polityczne aluzje i podteksty. Publiczność wyłapywała je w mgnieniu oka i doceniała, czego dowodem były wyniki frekwencji. Film, który pojawił się na ekranach w 1984 roku, rok później obejrzało w kinach prawie dziesięć milionów widzów. Żadna inna komedia nie osiągnęła w polskich kinach tak imponującego kasowego sukcesu.
"C.K. Dezerterzy", 1986 – reż. Janusz Majewski
Podczas gdy Machulski zrobił sobie chwilową przerwę, a Bareja oddany był pracy nad serialowymi "Zmiennikami", komediową publikę uwodził inny twórca – Janusz Majewski. W 1986 na kinowe ekrany trafili "C. K. Dezerterzy", stylowa komedia rozgrywająca się w czasach I wojny światowej.
Zrealizowana na podstawie powieści Kazimierza Sejdy, polskiej wersji "Przygód dobrego wojaka Szwejka" Jarosława Haszka napisanej w latach 30. minionego stulecia, stała się kinowym przebojem. Nie tylko ze względu na rubaszny humor, wartką akcję i dobrze rozpisany konflikt między głównym bohaterem (Marek Kondrat) i jego pamiętnym antagonistą von Nogayem (Wojciech Pokora), ale też z powodów… politycznych. W obrazie upadku monarchii widziano bowiem zapowiedź upadku kolejnego wielkiego systemu.
"Zawrócony", 1994 – reż. Kazimierz Kutz
O tym, że polska komedia filmowa jest gatunkiem bardzo politycznym, przekonywał także Kazimierz Kutz swoim "Zawróconym", gorzkiej opowieści o czasach stanu wojennego nawiązującej do "Zezowatego szczęścia". Tak jak Munk w latach 60., Kutz pokazywał historię oczami prostego nieszczęśnika, który przypadkiem trafia w środek epokowych wydarzeń. W krótkim, telewizyjnym filmie reżyser brał się za bary z legendą Solidarności, próbując odbrązawiać ją i odzierać z mitycznej otoczki.
Tadeusz Lubelski tak pisał o "Zawróconym":
Przyjmując punkt widzenia bezmyślnego prostaczka, uzmysławia, jak łatwo było dać się uwieść barwnej zewnętrzności legendarnego sezonu, nie zdobywając się na prawdziwe wewnętrzne przeobrażenie. Tytuł dobrze zdaje sprawę z tego ograniczenia: film opowiada o nawróceniu pozornym.
"Kiler", 1997 – reż. Juliusz Machulski
O ile Kutz w "Zawróconym" komentował polską rzeczywistość minionej dekady, rozliczając się z mitem Solidarności, o tyle Juliusz Machulski próbował odnaleźć się w nowej rzeczywistości lat 90. Jej karykaturalny obraz zawarł w najpopularniejszej komedii końca minionego wieku – "Kilerze".
Obok filmu "Chłopaki nie płaczą" Lubaszenki obraz Machulskiego był największym przebojem swojego czasu i krzywym zwierciadłem odbijającym kapitalistyczną polską rzeczywistość tamtej dekady. Ale podczas gdy "Chłopaki" brzydko się starzeją, a dziś wydają się zbiorem tanich grepsów, o tyle "Kiler" wciąż bawi i działa jako zgrzebna komedia pomyłek i popis Cezarego Pazury, aktora obdarzonego niezwykłą vis comica.
"Dzień świra", 2002 – reż. Marek Koterski
Adaś Miauczyński ma 49 lat i nerwicę natręctw. Nienawidzi ludzi, a najbardziej nienawidzi siebie.
"Nie udało mi się życie, zmarnowałem" – mówi w jednej ze scen "Dnia świra". Jego małżeństwo się rozpadło, syn stał się ofiarą toksycznych relacji między dorosłymi, wymarzona praca stała się "udręką za grosze", a codzienność – ciągiem nieprzyjemnych zderzeń z nieznośnym światem.
Wydawać by się mogło, że tak skonstruowany bohater nie ma szans podbić serc masowej publiczności. A jednak Adaś Miauczyński, alter ego reżysera i bohater większości jego filmów, dla milionów widzów stał się współtowarzyszem niedoli i bratem w życiowej porażce. Chyba z żadnym innym polskim bohaterem filmowym nie identyfikowano się równie powszechnie, co z neurotycznym nauczycielem polskiego przepełnionym frustracją. Koterskiemu udała się bowiem wielka sztuka – swoją filmową autoterapię przemienił w psychoterapeutyczny narodowy seans.
"Wesele", 2004 – reż. Wojciech Smarzowski
Oto jedna z najsmutniejszych polskich komedii. Pełnometrażowy debiut Wojciecha Smarzowskiego, najbardziej konsekwentnego z filmowych diagnostów polskości, to zarazem pamflet na nadwiślańską prowincję i… ironiczna rozmowa z Wyspiańskim.
Nawiązując do "Wesela" Wyspiańskiego ("Trza być w butach na weselu") i jego adaptacji autorstwa Andrzeja Wajdy, Smarzowski opowiada historię wiejskiego wesela odbywającego się na podkarpackiej wiosce. Spojeni hektolitrami wódki, nażarci zepsutym bigosem jego bohaterowie ucieleśniają wszystkie narodowe przywary: chciwość, intryganctwo, hipokryzję… Autor "Róży" pokazuje ich bez litości, obnażając ich żałosność, skłonność do pustosłowia i tworzenia mitów. Sensacyjno-obyczajowa fabuła "Wesela" staje się u niego kanwą ludycznej komedii – wulgarnej, czasem slapstickowej, ale jednocześnie bardzo prawdziwej.
"Kebab i Horoskop, 2014 – reż. Grzegorz Jaroszuk
Kinem Grzegorza Jaroszuka rządzi konfuzja. Rodzi się na styku śmieszności i tragedii, w chwili, w której dramatyczna pauza okazuje się zarazem komiczną puentą. To konfuzja była źródłem śmieszności w krótkometrażowych "Opowieściach z chłodni", za które w 2012 roku reżyser otrzymał nagrodę w Locarno, i to ona była źródłem humoru w jego debiutanckim "Kebabie i Horoskopie".
W opowieści o pracownikach upadającego sklepu z dywanami Jaroszuk stawiał na nonsens, groteskę i absurd. Zamiast wywoływać u widzów salwy śmiechu, posyłał uśmiech gorzkiego porozumienia. Jego film był opowieścią o ludzkiej zwyczajności, w której czułość mieszała się z goryczą, a dowcip łączył się ze smutkiem. W "Kebabie…" Roy Anderson spotykał Akiego Kaurismakiego, tworząc nowy autorski styl, jakiego bardzo brakuje w rodzimej komedii.
Źródła:
- "Hitman", Juliusz Machulski, Warszawa 2012.
- "Historia kina polskiego 1895-2014", Tadeusz Lubelski, Kraków 2015.
- "Od Wajdy do Komasy", Barbara Hollender, Warszawa 2014.
- "Andrzej Munk", Marek Hendrykowski, Warszawa 2007.
- "Debiuty polskiego kina", Marek Hendrykowski [red.], Konin 1998.
- inf. własne