Bo pan czaruje. Zapytam o te jednak przeczytane książki. Lubi pan do nich wracać? Może jest jakiś autor, którego za każdym razem odkrywa pan na nowo? Na przykład ja, dopiero po przeczytaniu "Ucieczek w czasach romantyków", zorientowałam się, że Marek Bieńczyk jest poetą – choć bliższe prawdy byłoby słowo "prozaik" – ruchu.
Przyjmuję chętnie to określenie. Co więcej, uważam je bezczelnie za trafne. Czasami znajomi mówią o mnie "cholerny melancholik", a tu proszę, poeta ruchu. Proszę być moją znajomą.
Z przyjemnością!
Wracam dosyć rzadko do dawnych książek. Wraca się cały czas w dzieciństwie, są książki, które przeczytałem wówczas po parę razy. W dzieciństwie ponowna lektura to powtórzenie, odegranie tego samego. Powroty po bardzo wielu latach wyglądają inaczej niż pierwsze młodzieńcze lektury. Im człowiek starszy, tym częściej zatrzymuje się na jakimś szczególe, na jednym zdaniu, jednym obrazie; nie bierze wszystkiego, całości, tak śmiertelnie poważnie. Flaubert, Proust, teraz czytam ich tylko w poszukiwaniu zdań, zawsze coś się znajdzie.
W czasie pandemii wróciłem do "Idioty"; pierwsze rozdziały połknąłem w jeden wieczór; absolutnie genialne. A później zaczęło mnie nieco irytować, że każdy bohater ma podobny sposób mówienia i wciąż wygłasza tyrady. No i nie bardzo mi się chce czytać dalej, zwłaszcza dzisiaj. A w "Wojnie i pokoju" zauważyłem scenę, której nie pamiętałem: jak hrabina Rostow pożycza, w niezręczny sposób, pieniądze Annie Michajłownej, i obie wpadają sobie w ramiona i płaczą. I komentarz Tołstoja o tych łzach, dwa zdania, świetny.
A do swoich tekstów pan wraca?
Oj, bardzo rzadko.
Coś by pan w nich zmienił?
Czasami dziwię się, ale niczego bym nie zmienił. Nie dlatego, że nie ma niczego do przerobienia, lecz dlatego, że drzwi się zatrzasnęły. Nie mam już do tych tekstów wstępu. Tak kiedyś było, taki kiedyś byłem, tak kiedyś pisałem. Period, jak lubi mawiać prezydent Biden.