Innym pisarzem z tego grona był Wacław Gąsiorowski, dziś nieco zapomniany, ongiś szalenie popularny autor powieści historycznych i młodzieżowych. Z jego osobą wiąże się historia legalizacji Towarzystwa. Carskie władze nie chciały go zarejestrować, wiedząc, że pod płaszczykiem turystyki rowerowej organizowane są imprezy patriotyczne, np. wycieczki do ważnych w polskiej historii miejsc. Gąsiorowski, historyk-samouk, znał obyczaj dworski Romanowów i wiedział, że obowiązywała wówczas niepisana zasada: wszystko co oko carskie ujrzało, stawało się legalne i musiało być tolerowane. Obmyślił fortel - podczas przejazdu Mikołaja II przez Warszawę wyciągnął sztandar cyklistów. Legenda głosi, że car spojrzał na niego, zawahał się, ale jednak zasalutował.
Sprężyści kontra cyklofoby
Nie tylko władze były dla sprężystych, jak wtedy mówiono, problemem. Spora część społeczeństwa z początku odnosiła się do nich z nieufnością. Kronika WTC, zanotowała jak zmieniano nastawienie cyklofobów (zwrot autentyczny):
Zachowanie się tłumu, nazwy: wariat i lucyper, którymi nas obdarzają – było to jeszcze przeszkodą najmniejszą. Gorszy o wiele był przesąd w warstwach inteligentnych zakorzeniony o niewłaściwości naszego sportu dla ludzi poważnych wiekiem i stanowiskiem. Dziś jednak ten przesąd runął (…) Najwięcej nas cieszy zapał do sportu wyraźnie objawiony w drużynie Eskulapa, bo to już najlepiej usuwa wszelkie wątpliwości zdrowotno-higieniczne przez nieprzyjaciół sportu często wygłaszane. Lekarzy mamy już w Towarzystwie 20 i to sportsmenów zawołanych, fanatyków cykla – zwierzał się kronikarz w 1892 roku
Aby walczyć z uprzedzeniami narosłymi wokół jednośladów, dbano o przestrzeganie kolarskiego savoir-vivre’u:
Każdy o dobro sportu dbający kolarz wyjeżdżając w drogę musi sobie pomyśleć, że nie jest ona przeznaczona dla jego wyłącznego użytku i że tak się trzeba zachowywać, aby nikt nie miał przyczyny skarżyć się na niego. (…) Skoro zaś spostrzeże z daleka, że się konie zaczynają lękać i płoszyć, zejdzie zaraz z roweru i o ile możności ukryje go sprzed oczu końskich. (…) Lepiej wówczas przemówić do koni jakieś uspokajające słowo (…)
Bicykl w służbie emancypacji
Pod koniec XIX wieku publicysta Aleksander Świętochowski prognozował, że upowszechnienie się rowerów stanie się jednym ze środków do demokratyzacji społeczeństw. Brzmi to pięknie, ale nim to nastąpiło, minęły długie lata, gdy rower był zabawką dla zamożnych mężczyzn z dużych miast. Kolarskie stowarzyszenia były hermetyczne i elitarne (by wstąpić do WTC trzeba było znać dwóch członków, którzy poręczą za ochotnika słowem honoru). Wytworzyły własną subkulturę: specyficzne stroje, kolarskie odznaczenia.
Sytuacja zaczęła się zmieniać w II RP, choć i wtedy nie każdy na rower mógł sobie pozwolić. Małgorzata Szejnert w zbiorze reportaży "Usypać góry. Historie z Polesia" przytacza historię poleskiego chłopa Wasilija Ilijczuka, który w latach trzydziestych nie mógł pogodzić się z tym, że kolarstwo to pański sport i skonstruował samodzielnie własny pojazd.
Wielu przeciwników miało kolarstwo kobiet. Argumenty przeciw niemu podnoszono różnorakie. Rytmiczne ocieranie się o siodełko miało prowadzić do rozwiązłości, a jazda na jednośladzie być przyczynkiem do deformacji miednicy. W klubach przełomu XIX i XX wieku silne były lobby antyfeministyczne, do towarzystw pań nie przyjmowano. W prasie pojawiały się mało wyrafinowane żarty, jak ten z pisma Mucha z 1896 roku:
- Nie wiesz kto są te panie?
- Zapewne cyklistki.
- Z czego tak sądzisz?
- Okrutnie brzydkie.
Mimo tych przytyków i przesądów, rowery odegrały znaczącą rolę w emancypacji kobiet. W końcu pojazd ten daje niezależność w poruszaniu się osobie, która nim kieruje, a akt pedałowania jest manifestacją fizycznej siły. Kolarstwo zrewolucjonizowało kobiece stroje, praktyczniejsza rowerowa moda wyparła krępujące gorsety i spódnice do kostek.