Studiował romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje jako historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN. Wykłada też w Studium Literacko-Artystycznym na UJ w Krakowie. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego". Znawca literatury polskiego romantyzmu i współczesnej humanistyki francuskiej.
Jego debiutem naukowym była rozprawa "Czarny człowiek. Krasiński wobec śmierci" (1991). Tłumaczył z języka francuskiego między innymi książki Milana Kundery, Emila Ciorana i Rolanda Barthes'a. Współpracuje z francuskim kwartalnikiem "L'atelier du roman".
Koneser słowa
Marek Bieńczyk jest ponadto wytrawnym znawcą win. Należy do ekspertów International Federation of Wine and Spirits and Writers (F.I.J.E.V.), współpracuje z krakowskim Collegium Vini. Jest autorem serii felietonów na temat wina między innymi w "Magazynie Gazety Wyborczej", "Przekroju", miesięczniku "Forbes", dwumiesięczniku "Magazyn Wino" i miesięczniku "Kuchnia". Wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik enologiczny "Wina Europy" (2003).
W ten sposób połączył zamiłowanie zarówno do smaku dobrego wina jak i smaku trafnie użytego słowa. Tematyka jego tekstów nie należy przy tym do szczególnie wyszukanych, przeznaczonych dla wyrafinowanych podniebień. Wybiera raczej rzeczowy kontakt z realiami codzienności:
Gdziekolwiek pójdziemy, słyszymy słówka – "powiem tak". Na przykład dzwoni do mnie pani z banku, namawia mnie na założenie lokaty, ja jej zadaję pytanie problemowe, a ona rozpoczyna odpowiedź właśnie w ten sposób: powiem tak! Po czym klepie napisaną formułkę. […] Wszyscy politycy też mówią: powiem tak, a później jest taka głęboka zaduma. I dalej cytują swego partyjnego szefa. To jest dosyć zabawne, bo mnie zawsze zastanawiało, skąd się takie wyrażenia biorą i nagle stają się modne. Trafiają na każde usta, a potem znikają. Interesują mnie takie tektoniczne ruchy języka, w wyniku których coś nagle wydobywa się na powierzchnię i trwa na niej przez jakiś czas. Na przykład coś takiego: Proszę Cię! W sensie: daj spokój, przesadzasz, jakieś głupoty wygadujesz. Ale też w sensie: w tej historii, którą opowiadam, jest coś skandalicznego, nieprawdopodobnego (Konrad Wojtyła, "Rewersy. Rozmowy literackie", Mikołów 2014).
Rozgłos Markowi Bieńczykowi przyniosła powieść "Terminal" (1994), historia "ponowoczesnej" miłości dwojga stypendystów przybyłych z różnych stron świata do Francji. "Stypendysta czasu", jak sam siebie określa autoironiczny kochanek gawędziarz, jest współczesnym trubadurem, tyle że prowadzona przez niego gra jest kontemplowaniem pustki i czczości, w jaką wpędza go samowiedza i odgrywanie postaci z mitu o miłości niemożliwej. Wszystko przecież rozgrywa się na niby, w cudzysłowie, w antrakcie, jakim jest pobyt na stypendium. Jako kochanek i jako autor skazany jest na nienasycenie: na powtarzanie gestów i rytuałów podsuwanych przez kulturę, język, pamięć.
Pełna finezyjnego humoru i eleganckich gier literackich, kryptocytatów, aluzji, dygresji, powieść Bieńczyka znalazła swoje dopełnienie w książce "Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty" (1998) – eseju o wrażliwości melancholijnej i jej przedstawieniach w literaturze współczesnej. Kolejna, wyróżniona przez Fundację Kultury powieść to "Tworki" (1999), której akcję umieścił autor w szpitalu psychiatrycznym w czasie II wojny. W 2001 roku, pod tytułem "Kroniki wina", ukazał się zbiór felietonów o winie publikowanych na łamach "Gazety Wyborczej".
Proust pisał: "Obowiązkiem i zadaniem pisarza jest więc obowiązek i zadanie tłumacza". Bieńczyk jak mało kto w polskiej, a nawet szerzej: europejskiej literaturze wypełnia ten obowiązek. I nie chodzi tylko o to, że świetnie tłumaczy Kunderę (często smakując z nim wyrafinowane wina, o których pisze następnie w niemniej wyrafinowanych felietonach), Barthes'a (którego "Fragmenty dyskursu miłosnego" przetłumaczył z zazdrości, że sam ich nie napisał), Ciorana (w którym odnajduje własne upodobanie do rozpaczy unieruchomionej w bursztynie stylu), Baudelaire'a (autora rozprawy o śmiechu), Prousta (pamiętającego, że idee mieszkają wyłącznie w języku).
Bieńczyk nie jest tłumaczem w potocznym znaczeniu tego słowa, choć jego sztuka translatorska godna jest podziwu. Przekładem bowiem jest całe jego pisarstwo, w którym eseje trudno oddzielić od powieści, powieści przemawiają językiem felietonu, felietony zaś odsłaniają misternie skonstruowaną biografię pisarza, który swą pisarską przygodę rozpoczynał jako historyk literatury.
Doświadczenie utraty
Co tłumaczy Bieńczyk? Doświadczenie utraty. Utraty bliskiej osoby, ale i utraty metafizycznej, której nie zrekompensuje niczyja obecność. Utraty pragnienia, ale i utraty głosu, którym mogłaby przemówić historia, gdyby tak starannie nie zacierano jej śladów.
Jeśli tłumaczenie jest przede wszystkim spotkaniem dwóch języków, dwóch idiomów, zanurzonych w odmiennych czasach, w odmiennych kulturach, to utwory Bieńczyka pozwalają rozgościć się w ich przyjaznej przestrzeni temu wszystkiemu, co zniknęło w otchłani czasu, niewysłowione, nieme, nienazwane. Tłumaczą doświadczenie utraty na język powieści, która dawno utraciła swą niewinność. "Ja żyłem, a oni tłumaczyli" powiada w pewnym momencie narrator jednej z jego powieści, co mija się z prawdą: narratorzy Bieńczyka (których tak chętnie bierze się za samego autora) żyją po to, by tłumaczyć, choć także tłumaczą po to, by przeżyć.
Pierwsza powieść, "Terminal", "historia o miłości", jak twierdzi jej narrator, opowiada o doświadczeniu prywatnym każdego z nas, o niespełnionym pragnieniu, o dotkliwym, jakże często doświadczanym uczuciu porzucenia zamykającym w czterech ścianach samotności (gdy ukochana narratora odchodzi, zostawia mu jego własny portret):
To był jej ostatni prezent, lecz nic z siebie już nieobecnej, nic z tego, czego nie ma, na pamiątkę po stracie.
Esej "Melancholia", w którym słychać i rozważania Freuda o żałobie, i Baudelaire'owską rozpacz człowieka wyobcowanego samotności (by nie wspomnieć o Burtonie i Baudrillardzie, Baconie i Borgesie, całej armii melancholijnych panów B.), opowiada o tym, jak w kulturze europejskiej utracie umiłowanego przedmiotu towarzyszy wewnętrzne rozbicie "ja". Bieńczyk w obydwu tych książkach nieustannie tłumaczy z języka prywatnego na język powszechny, własną biografię zamienia w alegorię, a doświadczenie kulturowe przekształca w anegdotę.
Jako tłumacz wie jednak doskonale, że najboleśniejsza utrata dokonuje się w języku i dlatego trzecia jego książka, "Tworki", poświęcona jest zaniemówieniu: bohaterka, Sonia, której los nie pozwolił przetrwać Zagłady, pozostawia po sobie list, podpisany inicjałem, list domagający się odpowiedzi, list bez którego Sonia zniknie na zawsze, list, na który odpowiedzią może być tylko opowieść narratora:
Była godzina szósta rano i Sonia przy parapecie, drżąc z zimna, podpisała się, Sonia skróciła swoje imię do skromnego inicjału, żeby siebie jaką była, stąd oddalić, wstydliwie odjąć, żeby położyć z siebie ledwie znak, minimalny, jak najmniej znaczny.
Ten nieznaczący znak, inicjał woła o zachowanie, a najlepszą definicją zachowania imienia własnego jest dla Bieńczyka literatura: akt opowieści, który angażuje nie tylko mówiącego, nie tylko słuchającego, ale także to, co bez opowieści na zawsze obróciłoby się w nicość. Narrator pisze:
Przychodzę więc nawoływany, przesyłkę odbieram, własnym podpisem ten nieproszony, nieadresowany dar na tylu stronach kwituję i wołam was [...] przyjedźcie [...] i czytajcie, czytajcie proszę, i święćcie imię wasze.
"Tworki" są powieścią o imieniu własnym, a więc o tym, co najbardziej własne na świecie, choć jednocześnie najbardziej obce, gdyż podzielane przez tak wielu innych. I tak brzmi według Bieńczyka definicja literatury: podpis wołający o ocalenie, ślad pisma domagający się opieki.
Nad jego tekstami unosi się Angelus Novus, przedziwna postać z obrazu Paula Klee, którą swoim godłem uczynił inny melancholik, inny żałobnik, Walter Benjamin. Anioł ten zwraca się wciąż ku przeszłości, gdzie widzi "wieczną katastrofę, która nieustannie piętrzy ruiny na ruinach". Chciałby się zatrzymać, obudzić zmarłych i scalić to, co rozbite, jednak od raju wieje wicher, który nie pozwala mu złożyć skrzydeł. Dlatego Angelus Novus mknie naprzód, zwrócony w stronę przeszłości, która obraca się wciąż w ruinę. I taka właśnie jest twórczość Marka Bieńczyka: zapatrzona w przeszłość, której zatarte ślady nie pozwalają ufnie spoglądać w przyszłość.
Zacieranie granic
Cechą charakterystyczną twórczości Marka Bieńczyka jest zacieranie granic międzygatunkowych – w swoich powieściach umieszcza on refleksje eseistyczne, w książkach eseistycznych pojawiają się fragmenty fabularyzowane – czy też raczej fragmenty, w których narrator ujawnia siebie i swoją (prawdziwą lub wyobrażoną) prywatność. Trudno jest zdefiniować ściśle gatunek uprawiany przez Marka Bieńczyka – z całą pewnością mocno odbija się w nim indywidualność autora oraz czułość, z jaką patrzy on dookoła siebie. Być może dlatego, że w esejach pisze zawsze o sprawach i motywach sobie bliskich – niepodobnym jest oddzielić w książkach Marka Bieńczyka "ja" obiektywne od "ja" subiektywnego. Jego lektura rzeczywistości, która poprzedza pisanie, lektura, która jest zbieraniem danych (a raczej należałoby powiedzieć: "skarbów") bardzo osobista, jest także międzygatunkowa. Bieńczyk czyta zarówno wielkie powieści, teksty humanistyczne, jak i architekturę, smaki, zapachy, ruch.
"Przezroczystość" (2007) – zbiór esejów krążących wokół tematu "przezroczystości" właśnie, to zarazem piękna baśń, opowieść o marzeniu (słowo rêve, czyli sen po francusku to anagram słowa verre – czyli szkło). W książce tej autor między innymi podarowuje nam znajomość pięknego starogreckiego słowa diaphanes, którego "użycie francuskie nacisk kładzie na przepuszczalność światła, niecałkowitą, lecz zauważalną. Diaphane może być porcelana, liść jesienny, pergamin, arystokratyczna skóra na rękach". Marek Bieńczyk przywołuje też cytat z Sartre'a "słońce było jasne i diaphane: jak białe wino". Ten cytat wskazuje na kolejną cechę charakterystyczną w tekstach Marka Bieńczyka – synestezję, czyli poznanie poprzez zmysły. Wiąże się to z ważnym miejscem, jakie w jego książkach zajmują zmysły, ich łączenie, które wzbogaca nam lekturę świata.
Marek Bieńczyk nie dzieli swoich źródeł. Miesza "niskie" z "wysokim" – zarazem unieważniając sens takich podziałów. W "Przezroczystości" pisząc o stosunku Milana Kundery do prywatności, zauważa:
W istocie nie było dla niego etycznej różnicy między, powiedzmy, bezprawnym podsłuchem człowieka inwigilowanego przez służbę bezpieczeństwa a reportażem ukazującym zdjęcia Jacques'a Brela we łzach, wychodzącego ze szpitala, w którym pieśniarz leczył się na raka.
W jednej z rozmów Marek Bieńczyk powiedział, że choć literatura jest dla niego bardzo ważna, choć bycie pisarzem jest jego życiem, to zawsze jest "coś, co woła za oknem". To "coś" – dyscyplina, czy też przyjemność życia tworzy przestrzeń, tak potrzebną w sztuce, dzięki której eseje Bieńczyka – w tym szczególnie te o żółci u Marcela Prousta, czy o Edwardzie Hopperze z tomu "Jabłko Olgi, stopy Dawida" (2015) – pełne są powietrza, oddechu, "linkują" nas do rzeczywistości a nie tylko do innych lektur.
Melancholia, z którą kojarzony jest Marek Bieńczyk nie wyklucza (wręcz przeciwnie!) poczucia humoru, jak choćby w tym zdaniu z powieści "Terminal" (bohater mając bardzo mało pieniędzy robi zakupy w paryskim supermarkecie – jego jedyną ekstrawagancją są jogurty owocowe):
Jogurty naturalne pozostawiałem snobom.
Nieśmiertelny gatunek
Marek Bieńczyk był kilkakrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. W 2012 roku został nią uhonorowany za zbiór esejów "Książka twarzy".