Kompendium wiedzy podanej w przystępny, nieszablonowy sposób – każde z alfabetycznie ułożonych haseł autor wzbogacił sobie właściwą swadą narracyjną, czyniąc je znakomitym opowiadaniem. Zbiór tekstów celnie dopełniają satyryczne ilustracje Andrzeja Krauzego.
W twórczości Marka Nowakowskiego na plan pierwszy wysuwa się opis codzienności kraju głęboko doświadczonego skutkami II wojny światowej, a potem podstępnie zdominowanego przez obcą ideologię, narzuconą i siłą utrzymywaną przez kolejnych kremlowskich jedynowładców. W tak opresyjnej rzeczywistości Polacy przez kilkadziesiąt lat nauczyli się jakoś sobie radzić. Bohaterowie Nowakowskiego to ludzie zbuntowani wobec wszelkiego uzależnienia od nieakceptowanej władzy, co oczywiście doprowadzało ich często do konfliktów z prawem.
Każdy z utworów Marka Nowakowskiego cechuje świetnie uchwycony kontekst obyczajowy, z wyraziście określonymi postaciami. To rozmaici outsiderzy, których barwny korowód otwierają niedobitki przedwojennych fachowców: rzemieślników, sklepikarzy, restauratorów, czyli cały odłam dobrze prosperujących, a przez to źle widzianych i gnębionych domiarami tak zwanych prywaciarzy; zamykają zaś cwaniacy, złodzieje, paserzy, po części zmuszeni do kombinowania przez system, zakładający reglamentację, a więc permanentny niedobór podstawowych towarów i produktów. Wszystkich tych ludzi – wraz z niektórymi inteligentami, przedstawicielami wolnych zawodów, twórców, artystów czy naukowców – łączyła niezgoda na "dyktaturę ciemniaków", jak to niegdyś wyraził Stefan Kisielewski, za co później został pobity przez "nieznanych sprawców".
Jak takie rządy zaprowadzano, można już wyczytać w jednym z pierwszych haseł "Słownika": "aparat". Jeden z młodych, ideowych aktywistów został specjalnie pouczony przez doświadczonego towarzysza z miejscowego komitetu partii, w kwestii "podnoszenia autorytetu aparatu". Zwołani do zakładowej sali pracownicy, wraz z dyrektorem i szefami wydziałów, musieli odczekać bez szemrania celowe półgodzinne spóźnienie prelegenta, który został wysłany "w teren", co oznaczało zaliczanie przezeń na rowerze kolejnych rund triumfalnych wokół ogrodzenia obiektu.
Aparat polityczny jest sprawą nadrzędną, koroną, wot! Aparatczyk jak lotczyk… Widzi z góry całokształt, syntezę… Pamiętajcie! I dlatego wy w ten teren pojedziecie. A ja powiem: nasz towarzysz młody przeprasza towarzyszy dyrektorów, ale nagła praca w terenie… […] Nasza praca niełatwa. Ale dacie sobie radę. I jak wrócicie z terenu, to zaproszonych towarzyszy za bardzo nie przepraszajcie…
Obok haseł stricte politycznych trafiają się i rodzajowe. Kto dziś wie, czym były popularne tuż po wojnie "dechy"? "Budowano w parkach i na placach parkiety z surowych, nieheblowanych desek i prowizoryczne podia dla orkiestry. W tych miejscach wydzielonych bawił się lud pracujący".
W pobliżu parkietu organizowano bufety z parówkami, kiełbasą, napojami chłodzącymi i lodami. Obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu. Ale popijano pokątnie i często tancerze osłabieni nadmiarem trunków padali w tańcu, pociągając za sobą partnerki. Nieraz dochodziło do rękoczynów między mężczyznami. Powodem zazwyczaj była kobieta. W razie poważniejszych zakłóceń porządku interweniowały milicja i ORMO.
Zabawy na dechach przeżyły apogeum w dniach Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1955 roku, kiedy to po raz pierwszy nasza młodzież tańczyła z przedstawicielami egzotycznych lądów, a "po roku bez mała pojawiły się w Warszawie niemowlęta kolorowej maści, owoc festiwalowych nocy".
W PRL-u już tak bywało, że sytuacje pełne grozy nabierały z nagła rysów groteski. W rozwinięciu hasła "informacja wojskowa" – o specjalnej komórce kontrwywiadu LWP, zajmującej się postawą ideowo-moralną żołnierzy – znajdujemy opis postępowania jednego z rekrutów. "Złe pochodzenie społeczne" zmusiło go do szczególnej zapobiegliwości. […] w pełni świadom swej wyjątkowo niekorzystnej sytuacji, w wojsku starał się nigdy nie chodzić samotnie. Zawsze przebywał w towarzystwie jednego lub dwóch kolegów. Nawet do latryny chodził w towarzystwie. Był to jedyny sposób na zabezpieczenie się przed natarczywością oficerów informacji, którzy dopadali samotnych żołnierzy i zmuszali ich do donosicielstwa. […] jakoś mu się udało."
"Inżynierowie dusz" (pisarze) mieli za zadanie "opiewać piękno ludzkiej pracy, pokazywać wyróżniających się budowniczych i malować całą siłą swego talentu wizję tęczowej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, harmonijnego i szczęśliwego." Ale powinni również wskazywać tych, którzy rzucali kłody na drogę przemian: wrogów, szkodników, zdrajców oraz zagubione jednostki, które można reedukować.
"Księża patrioci" to kolejny z konceptów ludowej władzy, usiłujących sobie zjednać (czytaj: podporządkować) kler. Pomysł nie wypalił. Mieszkańcy pewnej mazowieckiej wsi omijali własny kościół, wędrując wiele kilometrów do sąsiedniej parafii.
– Tutaj – odpowiedział jeden z gospodarzy – urzęduje ksiądz patryjota, komuniaka znaczy!
– Wyspowiadasz się takiemu i od razu doniesie – zażartował posępnie drugi wieśniak.
"Paszport" – ileż emocji dostarczała procedura jego pozyskiwania. Już wypełnianie formularzy było loterią: przyznać się do wujka za granicą czy nie? "Należało unikać przesadnej szczerości, ale również nieszczerość musiała być umiejętnie podana".
Z kart książki wyłania się przeszłość, w której z jednej strony królowała głupota i niekompetencja, a z drugiej – oportunizm i cynizm. Obyczaje partyjne z czasem tak już spowszedniały, że kiedy w jednym z zakładów pracy sekretarz zwoływał posiedzenie egzekutywy, "jeden z bystrzejszych towarzyszy (chcąc się należycie przygotować) zapytał: »A kogo będziemy potępiać?«".
Czasami jednak dochodziło do przełomów. Hasło "wiec" opowiada o tym jedynym w PRL-u, tak masowym i spontanicznym, jak ów pamiętny przed Pałacem Kultury i Nauki w październiku 1956 roku. Autor dostrzegł dwóch znajomych doliniarzy o oczach błyszczących radosnym ożywieniem. "I oni też?" – pomyślał pisarz… Pokazali mu kilka portfeli, całe kłęby forsy: "– Ale dziś były trafunki – powiedział niższy". "– Waluta po prostu sama w graby szła – dodał drugi".
Niewykluczone, że w tłumie na placu Defilad należeli do niewielu wybranych, którzy dobrze wiedzieli, po co tam przyszli.