Jednym słowem, drogi zawodowe obu aktorów zaczęły się coraz częściej splatać. Nagrodę im. Stanisława Wyspiańskiego odebrali rok po roku: Malajkat w 1988, a Zamachowski w 1989. Złotym Krzyżem Zasługi udekorowano ich równocześnie – w 2005 roku.
Kiedy Grzegorzewski został dyrektorem Teatru Narodowego, obaj trafili do nowo tworzonego zespołu. W "Ślubie" Gombrowicza Malajkat grał Pijaka, a Zamachowski – Ignacego (Ojca i Króla). Spotkali się też w "Halce Spinozie", kolejnym autorskim eksperymencie scenicznym Grzegorzewskiego, a także w reżyserowanych przezeń: "Weselu" Wyspiańskiego i "Śnie nocy letniej" Szekspira.
Wojciech Malajkat na scenie częściej grywał bohaterów lepiej urodzonych. Kiedy w Molierowskim "Mizantropie" był Alcestem, to Zbigniew Zamachowski – jego służącym. Z kolei w "Rzeźni" Mrożka u Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej Malajkat grał Dyrektora Filharmonii, a Zamachowski – Rzeźnika. Malajkat zastanawiał się:
Nie dostrzegam kontroli tej zasady. Ona po prostu była chyba dziełem przypadku. Ze świadomym odwróceniem naszych pozycji chyba jeszcze nie mieliśmy do czynienia. A kto wie, czy nie byłoby to warte próby?
Jednak role w "Kartotece" Tadeusza Różewicza dostali od Kazimierza Kutza jakby wbrew tej niepisanej tradycji. Później zagrali także w jego inscenizacji "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera, gdzie znacznie większe pole do popisu miał Malajkat jako Biff niż Zamachowski w roli jego brata Hapinga. Kazimierz Kutz mówił:
Relacje między reżyserem a aktorami są skomplikowane, w pewnym sensie intymne. Mam słabość do Zamachowskiego. Pod jego warunki zrobiłem film "Zawrócony", z bohaterem, który jest genetyczną mieszanką PRL-u. Krzyżówką magii klasowych przemian w upadłym komunizmie. Uosabiał on awans społeczny ludzi ze wsi, którzy do cywilizacji miejskiej – gdzie za komuny był rynek pracy – przebijali się jak do raju. Zamachowski, chłopak z Brzezin, sam jest trochę taki. Kiedyś mu powiedziałem, że bardziej ch...owo – między Koluszkami a Łodzią Fabryczną – urodzić się już nie można. Przyglądając się jego przyjaźni z Malajkatem, palnąłem kiedyś głupstwo: że traci na kontakcie z kompletnie niezdolnym kolegą. Po czasie Malajkat wykluł się jako aktor i zacząłem mieć wyrzuty sumienia. Obsadziłem go w "Kartotece" w roli Chłopa, co tylko wzmogło moralnego kaca. Oczywiście do roli Bohatera – polskiego Jedermanna, do którego każdy zwraca się innym imieniem – wprost stworzony wydał mi się Zamachowski.
Tadeusz Różewicz w "Kartotece", swoim głośnym debiucie dramaturgicznym, ukazał rzeczywistość zrelatywizowanych wartości. Słuchacz tajnej szkoły podchorążych i partyzant oddziałów Armii Krajowej, zaproponował gorzki obrachunek z biografią pokolenia dojrzewającego w walkach z okupantem, które bezskutecznie usiłuje odnaleźć się w chaosie życia powojennego. Z człowiekiem uprzedmiotowionym, zdominowanym przez wytwory techniki i biologię. Osobowością zdezintegrowaną, pozbawioną tożsamości, zagubioną w świecie rozpadu form.
Sztukę – wydrukowaną w wersji ocenzurowanej w 1960 roku, a w pełnej dopiero jedenaście lat później – współtworzą dwa obrazy: pustka wewnętrzna Bohatera i przepływający przez pokój, w którym się znajduje, atakujący go potop zjawisk, ludzi i rzeczy. Rolę Bohatera, kreowaną wcześniej przez największych, jak Tadeusz Łomnicki czy Gustaw Holoubek, Kutz powierzył Zamachowskiemu. Aktor w pełni sprostał zadaniu. Jego Bohater był człowiekiem z krwi kości – naszym współczesnym. Słowami sprzed czterdziestu lat wypowiadał aktualne niepokoje. Była to jedna z najciekawszych ról w dorobku Zamachowskiego, któremu rzadko dotąd powierzano równie odpowiedzialne zadania sceniczne.
Wojciech Malajkat jako Chłop miał tylko jedno, ale jakże znaczące wejście. W jednym z najbardziej poruszających dialogów, jakie wyszły spod pióra polskiego dramaturga, przypominał Bohaterowi, że ten strzelił mu w brzuch. Widz wstrzymywał oddech, a przez plecy przebiegały mu ciarki. Genialny, mistrzowsko przez obu aktorów poprowadzony dialog. Nie do zapomnienia. Kazimierz Kutz wspominał:
A był to czas, w którym obaj traktowali swój zawód w sposób merkantylny Uświadamiałem im, że zapłacą za to wielką cenę, bo powrót ze świata komercji, reklamy, blichtru jest niezmiernie trudny. Nagle, wśród tego urządzania się, budowania, kupowania samochodów, odkryli konsekwencje, o których im wcześniej mówiłem. Chęć powrotu na łono sztuki drastycznie widoczna była zwłaszcza u Malajkata. Postanowiłem zawrócić go z drogi autodemoralizacji, obsadzając w roli Biffa w "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera. Malajkat z pochodzenia jest spolszczonym Niemcem i ma dość skomplikowaną strukturę emocjonalną – niezwykle ostrożnie przywiązuje się do ludzi i trzyma dystans. Zdążył zaniedbać talent, więc szło mu ciężko. Z wściekłości na swą niemoc rozwalił kiedyś na próbie krzesło. Jego heroizm był niesamowity – harował z całą bezwzględnością i bezwstydem wysiłku. Wreszcie nastąpił przełom i przeszedł zawodową katharsis – otworzył się i zagrał tę trudną rolę, która przyniosła mu własną rehabilitację. Na tym polega piękno zabawy w teatr. Naprawiłem swą winę. I przy piwie przeprosiłem go za zły osąd, bo uważałem, że jestem mu to winien.
Faktycznie, Malajkatowi za rolę Biffa należą się słowa uznania. Dotrzymał kroku Januszowi Gajosowi, który jako jego ojciec Willy Loman był uosobieniem autentyczności. Ale i Zamachowski – jakkolwiek grający dużo skromniejszą postać młodszego syna Lomana – szansę otrzymaną od Kutza wykorzystał bez zarzutu. Koncertowo zagrali też w tragikomedii "Czekając na Godota" Samuela Becketta, wystawionej przez Antoniego Liberę w Teatrze Narodowym w 2006 roku. Przekonująco stworzyli duet skazanych na siebie nieszczęśników. Spauperyzowanego inteligenta Vladimira kreował Malajkat, a melancholijnego plebejusza Estragona – Zamachowski. Antoni Libera mówił:
Zbyszek Zamachowski to wielki talent sceniczny, a Wojtek Malajkat jest z kolei artystą o błyskotliwej inteligencji i poczuciu humoru. O obsadzeniu ich w rolach Estragona i Vladimira myślałem wcześniej bodaj od piętnastu lat, a nawet im to proponowałem, jeszcze w Teatrze Studio. Wtedy do realizacji jednak nie doszło. Może dobrze, bo żeby grać Becketta nie wystarczy być świetnym aktorem, trzeba jeszcze coś przeżyć, a przynajmniej mieć... więcej lat. Teraz oni są już dojrzali i mają, jak to nazywał Grotowski, "ciała żywoty", to znaczy wyrażają się nie tylko za pomocą techniki, ale również poprzez nawarstwiającą się w każdym człowieku biografię, wiedzę o życiu, gorycz, nieunikniony smutek – choćby się było nie wiem jakim szczęściarzem. Ich koleżeńsko-przyjacielski układ był jak najbardziej pomocny, a nawet nie zawaham się powiedzieć: tworzył nadrzędną jakość. Zresztą oni sami stwierdzali nieraz ze zdumieniem, że są to role jakby dla nich napisane. Za pomocą "Czekając na Godota" opowiadali historię swojej przyjaźni, wzajemnego dopełniania się, zabawnej, nieustającej gry między dyscypliną a dezynwolturą, cierpkim dowcipem a rozbrajającą niefrasobliwością – otóż całą tę złożoną, wielopiętrową relację wyrażali za pośrednictwem tekstu Becketta. Wedle mojej oceny, stworzyli wielkie kreacje, i wierzę, że z biegiem czasu będą one jeszcze dojrzewać i stawać się głębsze.
Tragikomedia irlandzkiego dramatopisarza to bez wątpienia najważniejsze, a już na pewno najbardziej reprezentatywne osiągnięcie dwudziestowiecznej dramaturgii. Wydawać by się mogło, że sztuka napisana w końcu lat czterdziestych minionego stulecia mocno się postarzała. Bezwolność głównych bohaterów, oddających się biernemu oczekiwaniu, wydaje się egzotyczna, nie przystaje do dzisiejszego tempa życia.
Antoniemu Liberze i wykonawcom udało się jednak niemożliwe. Pokazali coś wręcz przeciwnego. Tekst Becketta w ich interpretacji stał się jak najbardziej żywy, wciąż intrygujący. Uniwersalny.
Zamachowski jako Estragon, czyli Gogo, i Malajkat w roli Vladimira vel Didi – ni to klauni, ni to kloszardzi – przy kamieniu pod przydrożnym nagim drzewkiem oczekiwali Godota. Człowiek ten rzekomo obiecał ich zatrudnić. Upływający czas wypełniali prozaicznymi, kompletnie nieprzydatnymi zajęciami.
Pochłonięty sobą wieczny malkontent, plebejusz Gogo (Zamachowski) wypowiadał się głównie wtedy, gdy był prowokowany przez spauperyzowanego inteligenta Didi (Malajkat), który uosabiał go z właściwym sobie autoironicznym wdziękiem i dystansem. Tworzyli perfekcyjny duet. W przekomicznej scenie ubliżania, po inwektywie Didiego: "Kretyn!", Gogo mógł użyć tylko ostatecznej: "Recenzent!". (Nawet Beckett na to nie wpadł – u niego jest w tym miejscu: "Sekrrretarz!"). Zagrali fascynująco. Widz otrzymał dzieło, które go obchodziło – dotykało najbardziej osobistych strun duszy.
Sądząc po znakomitych rolach, które obaj aktorzy zagrali samodzielnie, nie wydają się być na siebie skazani. Ale nie sobą znudzeni. Zamachowski wspominał:
Znamy się jak łyse konie, więc kiedy od dyrektora Grzegorzewskiego otrzymałem propozycję wyreżyserowania "Żab" Arystofanesa, jak najbardziej wsparłem się Wojtkiem. Mnie z kolei Wojtek obsadził w "Klubie hipochondryków" i "Klubie hipochondryków 2, czyli Coś dla ducha", które wystawił w Teatrze Syrena, zanim jeszcze został jego dyrektorem.
Wojciech Malajkat zapewniał:
Mam poczucie bezpieczeństwa, kiedy z nim pracuję. Wielu rzeczy nie muszę tłumaczyć. Rozumiemy się bez słów.
7 marca 2010 roku miała miejsce premiera programu kabaretowego z udziałem dwójki aktorów w Teatrze Syrena pt. "Zamach na Mocarta czyli jeżeli śpiewać to nie indywidualnie". Projekt zwieńczyła płyta. Zbigniew Zamachowski zrobił także opracowanie muzyczne do wyreżyserowanego przez Malajkata w Teatrze Syrena przedstawienia zatytułowanego "Trener życia" (premiera: 7 października 2011). W 2012 roku Malajkat zaprosił Zamachowskiego tamże do udziału w reżyserowanym przez siebie widowiska z okazji 50-lecia Programu 3. Polskiego Radia "Trójka do potęgi".
W 2012 roku zagrali razem na scenie z okazji nocy poezji w "Weselu zielonej gęsi" krakowskiego Teatru KTO w reżyserii Jerzego Zonia.
Zgrany duet dał o sobie znać także w przedstawieniach Teatru Telewizji. Od Andrzeja Maja dostali role w "Nieporównanym Crichtonie" Jamesa Matthew Barriego. Barbara Borys-Damięcka obsadziła ich w "Nowym Don Kichocie" Fredry, Maria Zmarz-Koczanowicz w "Dniu przed zachodem" Janusza Andermana, Jerzy Stuhr w "Nikt mnie nie zna" Fredry.
Po wszechstronne możliwości obu artystów sięga estrada, radio, a także kino. W przeciwieństwie do wzorców, które podsuwa film czy telewizja, tworzące takie duety jak Jan Kobuszewski–Jan Kociniak czy Jan Himilsbach–Zdzisław Maklakiewicz, repertuar scenicznych ról Malajkata i Zamachowskiego jest różnorodny i nie zamyka ich bohaterów w określonym typie postaci. Dzięki temu ich twórcza współpraca trwa ponad dwadzieścia lat i nie zamiera. Wiedzą, że partnerstwo buduje. A widzowie chcą ich razem oglądać.