Wspomnienia obejmują, a jakże, miejskie cukiernie i ich słodki asortyment. W opisie dobrodziejstw inwentarza lokalu Ludwika Zalewskiego przy ulicy Akademickiej, czuły na tym punkcie do ostatnich dni pisarz ociera się wprost o poezję. Zacytujmy choć drobny fragment:
Pamiętam stada różowych świnek z czekoladowymi oczętami, wszystkie możliwe rodzaje owoców, grzyby, wędliny, rośliny, jakieś knieje i wertepy: można było dojść do przeświadczenia, że Zalewski potrafiłby Kosmos cały powtórzyć w cukrze i czekoladzie, słońcu przydając łuskanych migdałów, a gwiazdom lukrowego lśnienia; za każdym razem w nowym sezonie umiał ten mistrz nad mistrze zajść duszę moją, łaknącą, niespokojną i nie całkiem jeszcze ufną, od nowej strony, przeszyć mnie wymową swych marcepanowych rzeźb, akwafortami białej czekolady, Wezuwiuszami tortów rzygających bitą śmietaną, w których jak wulkaniczne bomby nurzały się ciężko kandyzowane owoce.
Innym punktem przykuwającym uwagę wędrującego do szkoły ucznia był kiosk na rogu placu Ducha z wyrobami pana Kawurasa, gdzie zaopatrywał się w chałwę. Kieszonkowego na ten cel starczało mu jedynie na początek tygodnia, bo już od środy musiał obejść się smakiem. Słowem, sielskie dwudziestolecie międzywojenne we Lwowie kusiło ofertami, którym nie sposób było się oprzeć.
Mimo wszystko nie zabrakło momentów dojmująco dramatycznych, choćby wtedy, gdy na wakacjach w Tatarowie przyszły pisarz solidnie przeraził wuja, wchodząc pod buchającą parą lokomotywę pociągu szykującego się właśnie do rychłego dojazdu. Ciekawski malec postanowił odłamać zwisający spod cylindrów parowozu sopel lodu: "Bałem się bardzo, że pociąg ruszy i obetnie mi nogi, ale widocznie ów sopel był mi nadzwyczaj potrzebny".
Innym wybrykiem, samokrytycznie ocenionym po latach jako "haniebny", była chęć zaimponowania wypracowaniem domowym gimnazjalnej polonistce, pani Lewickiej. Niesprawiającego dotąd kłopotów ucznia twórcza wena poniosła do tego stopnia, że w opisie życia na planecie Wenus – dokąd udała się jego wyobraźnia – posłużył się sporym kawałkiem zaczerpniętym z księgi profesora Wyrobka o dziwach natury: "Tak więc, sięgające lat gimnazjalnych początki mojej kariery literackiej miały za punkt startu najzwyklejszy w świecie plagiat".
Cóż zresztą widzieliśmy o naszych wychowawcach? Przecież uczył nas, co prawda dość krótko, także matematyki, profesor Ingarden, już podówczas filozof o europejskim imieniu, o czym bodajże nikt z nas nie słyszał. Ingarden zresztą nie bardzo nam się poświęcał, w czym nic dziwnego, wystawialiśmy bowiem zbiorową odpornością na matematykę najtęższe nawet pedagogiczne talenty na próbę.
Miejscem często odwiedzanym przez młodzieńca była lwowska tandeta, gdzie za stosunkowo niewielkie pieniądze można się było zaopatrzyć we wszelkie "rupiecie elektryczno-mechaniczne […] wykolejone z torów dotychczasowego bytu". W opisie owych nieprzebranych skarbów, którym po usilnych zabiegach można byłoby ewentualnie nadać drugie życie, wspomnienia Lema nabierają z lekka metafizycznego szlifu, zbliżając się do ścieżek wytyczanych właśnie przez prozę Brunona Schulza, gimnazjalnego nauczyciela rysunku i prac ręcznych z niedalekiego Drohobycza. Pudełka owych zdegradowanych części, nader przydatnych w przeprowadzanych doświadczeniach naukowych, zaczęły wypełniać resztę wolnej przestrzeni na książkowych regałach.
Pierwsze eksperymenty młodocianego Lema pozwoliły mu choćby rozpracować dostrzeżony proceder skutkujący brakiem głównych wygranych w loterii w wesołym miasteczku. Kiedy jego rzut okazał się trafny i odpowiednio przygotowana moneta nie ześlizgnęła się z celofanu na wypukłym wieczku pudła z łakociami, do obdarzonego nimi szczęśliwca podszedł jegomość o imponujących barach, żeby mu syknąć do ucha: "zmiataj gówniarzu". "Zastosowałem się rozsądnie do tej prośby – a zawartość bomboniery okazała się w domu niejadalna – wszystko było w niej śmiertelnie scukrzałe, już to skamieniałe od starości".