Kim był Komeda-Trzciński?
Jedną nogę miał krótszą od drugiej – był to efekt polio, na które zachorował w sierpniu 1939 roku. Nie przeszkadzało mu to w jeżdżeniu na nartach i aktywnym życiu. Zdaje się, że lubił ryzyko – podwoził kiedyś Edwarda Etlera swoim skuterem, nad którym stracił kontrolę i wypadł z drogi; podobno był tą sytuacją zachwycony. Miał włoską lambrettę, później volkswagena garbusa. Był zamknięty w sobie, ale uwielbiany niemal przez wszystkich. Miał osobliwe poczucie humoru, zdarzało mu się wygłaszać w towarzystwie dziwne, poetyckie zdania. W mieszkaniu Trzcińskich całymi dniami grała głośna muzyka, sąsiedzi nie wytrzymywali, często dzwonili na policję. Potrafił dostrzegać młode talenty, wystarczy wymienić Urszulę Dudziak i jej brata Leszka Dudziaka, Tomasza Stańkę, Macieja Suzina, zmarłego niedawno Jerzego Miliana (to Trzciński podsunął mu wibrafon, jego późniejszy znak rozpoznawczy) i innych.
Ludzie się w nim zakochiwali, zostawali jego wyznawcami, chociaż on o wyznawców specjalnie nie zabiegał, nie próbował tworzyć jazzowej sekty. Basista Maciej Suzin w 1963 roku pisał: ''Gramy bardzo trudną muzykę, on jest indywidualistą i trzeba go słuchać w czasie grania''. Wielu z jego współpracowników odchodziło od niego, żeby rozpocząć własną karierę – miał zbyt silną aurę, żeby można było przy nim zaistnieć.
Nie lubił koncertować, co sprawiało, że był dość specyficznym jazzmanem. Narzekał, że ma zbyt mało okazji do grania ze swoim zespołem, ale jednocześnie nie przepadał za salami koncertowymi. ''Wolę piwnicę. Wystarczy, żeby słuchały trzy–cztery osoby. Reszta może rozmawiać, robić co chce, nieważne''.
Czasami Komeda wydaje się być trochę wyniosłym i gburowatym Piotrusiem Panem, który nie potrafi być samodzielny. Aż dziw, że przeżył w rzeczywistości Polski Ludowej – dobrze, że towarzyszyła mu jego żona i menadżerka w jednej osobie, Zofia Trzcińska-Komeda (wcześniej podpisywała się swoim nazwiskiem panieńskim von Tittenbrun). Po lekturze książki Magdaleny Grzebałkowskiej w pamięci zostanie nam kilka portretów Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego, a wiele z nich będzie się wykluczało. To dobrze, bo nie ma nic gorszego niż biografia, która próbuje narzucić obraz opisywanej osoby. Albo ją idealizuje, wybiela. Ciekawe jaka będzie filmowa biografia Komedy, za którą zabiera się Leszek Dawid? Premiera podobno w 2020 roku.
Jazz i ludowa polityka kulturalna
Historia jazzu w PRL to ciągłe kłopoty. W latach 40. za słuchanie i propagowanie jazzu można było zostać wyrzuconym ze szkoły albo uczelni, można też było zostać skatowanym przez Milicję Obywatelską w Pałacu Mostowskich, czyli na Komendzie Stołecznej MO. Spotkało to Mirosława Ufnalewskiego, perkusistę zaangażowanego w działalność YMCA, amerykańskiej organizacji charytatywnej, która zajmowała się również promocją zachodniej kultury. Milicjanci pytali się go, jakie materiały szpiegowskie wynosi z ambasady. Odpowiadał, że to tylko biuletyny muzyczne, ale nikt mu nie uwierzył – został pobity. Potem musiał podpisać oświadczenie, że pobili go bikiniarze. W 1949 roku promowanie jazzu w YMCA się skończyło. Andrzej Wojciechowski z zespołu Melomani opowiadał o likwidacji łódzkiej kolekcji zgromadzonej przez obcą organizację:
Mieliśmy tam pięćset płyt amerykańskich. Wszystkie najlepsze orkiestry, dosłownie wszystkie. Jak zamykali YMCA, to przyszedł taki człowiek z ZMP, który wziął młotek i potłukł je na naszych oczach. Płyta po płycie. A my staliśmy i patrzyliśmy, bo nic innego nie mogliśmy zrobić.
Później powstały pierwsze festiwale: I Ogólnopolski Festiwal Jazzowy w Sopocie, Krakowski Festiwal Jazzowy (zwany też Zaduszkami). Jazz można było usłyszeć nawet w trakcie V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie, mającym udowodnić wyższość kultury socjalistycznej nad zachodnim światem kapitalizmu. Polskę reprezentowali Andrzej Kurylewicz ze swoim Kwintetem, Melomani, Jan Walasek, orkiestra braci Łopatowskich, zespół Pinokio i orkiestra Jana Cajmera z Marią Koterbską jako wokalistką. Jazz, nagle faworyzowany przez władzę, mógł zacząć się trochę rozwijać, chociaż przy skromnych nakładach.
W przeciągu kilku lat powstała drobna infrastruktura, w której scena jazzowa mogła się rozwijać, było jednak dużo ale. Kluby płaciły bardzo mało, muzycy mieli problem z dostępem do dobrych instrumentów. Polskie Nagrania tłoczyły płyty z nowoczesnym jazzem, które nie zarabiały i nie miały zagranicznej dystrybucji. Skąd zatem publiczność poza Polską miała dowiedzieć się o rodzimym jazzie? Do tego środowisko bywało podzielone, a w latach 60., wraz z popularnością big-beatu, stało się dodatkowo sfrustrowane.
Magdalena Grzebałkowska śledzi początki polskiego jazzu. Przegląda dokumenty, przytacza recenzje, przeprowadza rozmowy i drobiazgowo odtwarza najmniejsze szczegóły związane ze sceną. Możemy poczuć jej atmosferę, poznać wiernych fanów, wśród których przeważali ludzie kina: spotkamy tu np. Jørgena Letha, Romana Polańskiego i Witolda Sobocińskiego. Od autorki wiemy nawet, jak się ubierano i ile zarabiano. ''Komeda. Osobiste życie jazzu'' spokojnie może w przyszłości funkcjonować jako podręcznik do historii.
Melodramaty dnia codziennego
Czytając o problemach dnia powszedniego, które dotykały muzyków jazzowych, miałem wrażenie, że autorka ubiera je czasami w bardzo doniosłe słowa. Przedstawia zwykłe sytuacje jako niezwykle ważne wydarzenia kształtujące osobowość Komedy i jego środowisko. Niepowodzenia związane ze znalezieniem miejsc do koncertowania, utrudniony dostęp do kultury, problemy finansowe opisuje z większą skrupulatnością niż romanse czy konflikty międzyludzkie. Barbara Hesse-Bukowska i Krzysztof Komeda! Kto by pomyślał, szkoda, że nie stworzyli razem jakiegoś duetu. Miał szansę przekonać laureatkę Konkursu Chopinowskiego do jazzu!
Magdalena Grzebałkowska
"Komeda. Osobiste życie jazzu"
wydawnictwo: Znak, Kraków 2018
okładka: twarda
wymiary: 165 x 235 mm
liczba stron: 448
ISBN: 978-83-240-5365-0
Autor: Filip Lech, maj 2018