Na tym kończy się prawda życia, a zaczyna smutna prawda ekranu, który obnaża słabość opowiadanej historii. Szumowska i Rollins opierają bowiem swój film na schemacie klasycznego "survival movie" – tu stawką jest życie bohaterów, a najważniejszym dramaturgicznym pytaniem jest to, czy Pam i jej towarzyszowi uda się zejść z niebezpiecznej góry. Ten fabularny schemat, choć prosty, bywał w przeszłości podstawą kilku filmów wybitnych (choćby arcydzielnego "Uwolnienia" Johna Boormana), lub przynajmniej bardzo udanych ("127 godzin" Danny’ego Boyle’a). Niestety "Infinite Storm" nie powtarza ich sukcesu, bo jego twórcy nie pozwalają filmowi przekroczyć gatunkowych ograniczeń i sięgają po zgrane klisze. "Infinite Storm" nudzi. Głównie dlatego, że Szumowska nie pozwala widzowi na identyfikację z bohaterką (jak robili to choćby twórcy "Everestu" Baltasara Kormákura,). O filmowej Pam wiemy niewiele, a twórcy nie robią nic, byśmy mogli ją polubić. I choć "Infinite…" wciąż mogłoby być niezłym kinem akcji, to Szumowska zdaje się zbyt mocno gardzić kinem przygody, by nasycić swój obraz prostymi perypetiami, które nadałyby dynamiki opowiadanej historii.
Polska reżyserka łączy psychologiczny dramat z kinem survivalowym, nie stawiając mocno na żadną z tych kart. Efektem jest film upiornie nudny, a na kinowym fotelu toczy się równie dramatyczna walka o przetrwanie co na ekranie. Bo w "Infinite Storm" dzieje się mało, by nie powiedzieć nic. Osłabiony "John" wciąż upada i wątpi, zaś niezłomna Pam wciąż podnosi go z upadku i nakłania do walki o swoje życie. Po trzydziestu minutach upadków i perswazji jedyne, o czym marzymy, to by bohaterowie zwyczajnie odpuścili sobie walkę o przeżycie i z godnością zamarzli na stoku, tym samym uwalniając nas od ich opowieści. Albo przynajmniej o fabularnym twiście, który pozwoliłby uwierzyć, że ktokolwiek panuje nad tą historią.