Żuławski nakręcił film grozy inne niż te, do których przyzwyczaili nas hollywoodzcy twórcy kina gatunków. W "Diable" była groza, irracjonalność i opowieść o kuszeniu przez zło, ale próżno tu było szukać happy endu, który przywracałby ład świata. Twórcę "Diabła" bardziej interesował rozpad i unurzanie bohaterów w odmętach szaleństwa.
Nakręcony w 1972 roku film Andrzeja Żuławskiego miał szansę zrewolucjonizować kino grozy. Nie zrobił tego, bo na 16 lat powędrował na cenzorską półkę i pojawił się na ekranach dopiero w 1988 roku. To, że nie przeszedł przez sito PRL-owskiej cenzury, nie było dziełem przypadku. Historia opowiadana przez Żuławskiego była bowiem alegorią wydarzeń 1968 roku, a w swym filmie reżyser zawarł opowieść o starciu frakcji Moczara i Gomułki, dwóch dygnitarzy swojej epoki.
Dla Żuławskiego film okazał się życiowym i artystycznym przełomem – pozbawiony możliwości kręcenia filmów w Polsce, reżyser wyjechał do Francji, gdzie realizował swoje kolejne obrazy.
Twardowscy – w kosmosie i w ostrogach
O ile "Diabeł" Żuławskiego czerpał z tradycji Mickiewicza i Słowackiego, a zarazem wchodził z ową tradycją w ostrą polemikę, o tyle większość rodzimych filmów przedstawiających postać diabła przyjmowała wobec romantyzmu pokorniejszą postawę.
Najlepszym tego dowodem są filmy poświęcone postaci pana Twardowskiego, szlachcica, który przechytrzył diabła wyrywając się spod jego władzy. Polska inkarnacja Fausta w rodzimej literaturze utrwaliła się głównie dzięki "Pani Twardowskiej" Mickiewicza oraz "Mistrzowi Twardowskiemu" Józefa Ignacego Kraszewskiego i to właśnie te utwory stanowiły punkt wyjścia większości filmowych opowieści poświęconych Twardowskiemu.
Pierwsza z nich powstała już w 1921 roku, a wyreżyserował ją Wiktor Biegański. Niewiele więcej wiadomo o jego filmie, bo ten nie zachował się do dnia dzisiejszego, a jedynym świadectwem tego, co w sobie zawierał, są tytuły kolejnych rozdziałów wskazujące na to, że niemy film Biegańskiego był baśniową adaptacją legendy Twardowskiego.
"Twardowski" reż. Henryk Szaro, 1936
Dużo więcej można powiedzieć o kolejnej spośród filmowych wersji opowieści o szlachcicu, co się nie kłaniał panu ciemności. Autorem "Twardowskiego" zrealizowanego w 1936 roku był Henryk Szaro, jeden z najważniejszych polskich twórców filmowych okresu międzywojennego.
Historia szlachcica, który w imię pogoni za światowym życiem, a następnie – za miłością zachłannej kobiety, decyduje się zaprzedać duszę diabłu, wykorzystywała wszystkie elementy klasycznej legendy, próbując znaleźć dla niej jak najlepszą filmową formę.
W "Twardowskim" wystąpiły największe gwiazdy ówczesnego kina polskiego: Franciszek Brodniewicz, Kazimierz Junosza-Stępowski, Stefan Jaracz, Elżbieta Barszczewska i Józef Węgrzyn. Niestety producenci nie zdobyli wystarczających środków finansowych do realizacji tak dużej produkcji, przez co reżyser musiał zrezygnować z wielu kosztownych scen, a plenerowe zdjęcia Krakowa zostały zastąpione przez filmowe makiety.
"Dzieje Mistrza Twardowskiego", reż. Krzysztof Gradowski, 1995
Na kolejny aktorski film fabularny poświęcony Twardowskiemu polskie kino musiało poczekać niemal 60 lat. Co nie oznacza, że polski Faust na ten czas zniknął z popkultury.
W 1955 roku Lechosław Marszałek stworzył animowaną wersję "Pani Twardowskiej", w 1976 roku na ekranach pojawiła się animacja Andrzeja Piliczewskiego, a w 1996 roku – telewizyjna bajka Krzysztofa Kokoryna poświęcona Twardowskiemu.
Wcześniej, w 1995 roku, na ekrany trafiła kolejna aktorska produkcja z Twardowskim w roli głównej. Mowa o "Dziejach mistrza Twardowskiego" Krzysztofa Gradowskiego, który z legendy o szlachcicu, diabłu Borucie i nieszczęsnym cyrografie stworzył familijną opowieść spod znaku baśni.
Gradowski, reżyser i scenarzysta klasycznej "Akademii Pana Kleksa", tym razem nie powtórzył spektakularnego sukcesu swoich najgłośniejszych filmów. Nie chodziło nawet o konserwatywne podejście do legendy Twardowskiego, ale o poziom filmowej realizacji. "Dzieje…" zrealizowane za niewielkie pieniądze w połowie lat 90. raziły nieudolnymi efektami specjalnymi, które dziś budzić mogą jedynie uśmiech politowania.
Nieco naiwna inscenizacja oraz słabe efekty przekreśliły szanse na duży sukces. A szkoda, bo film Gradowskiego miał przemyślany scenariusz, mądre przesłanie i ekipę świetnych realizatorów na czele z operatorem Ryszardem Lenczewskim, kompozytorem Andrzejem Korzyńskim i Danielem Olbrychskim, Franciszkiem Pieczką i Jerzym Bińczyckim.
"Twardowsky" i "Twardowsky 2.0", reż. Tomasz Bagiński, 2015 i 2016
O ile problemem filmu Krzysztofa Gradowskiego był brak odpowiednich efektów specjalnych, które podbiłyby dramaturgiczną konstrukcję scenariusza, o tyle dwa ostatnie filmy poświęcone Twardowskiemu cierpiały na zupełnie odwrotną przypadłość: świetne efekty specjalny brały tu górę nad opowieścią jako taką.
Autorem obu tych krótkometrażowych filmów jest Tomasz Bagiński, znakomity specjalista od animacji nominowany do Oscara za "Katedrę". W jego interpretacji historia Twardowskiego zyskała nowy entourage, ale straciła część swych ukrytych znaczeń.
Oto bowiem Bagiński wraz ze scenarzystą, Błażejem Dzikowskim, przenieśli akcję do współczesności, a właściwie – osadzili ją poza realnym czasem. Ich Twardowski to polski kosmonauta, który po podpisaniu cyrografu został zesłany na stację kosmiczną na Księżycu. Kiedy pewnego dnia buntuje się przeciwko diabłu, musi stoczyć z nim nieoczywisty pojedynek.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że dwie krótkometrażówki Tomasza Bagińskiego to raczej reżyserskie ćwiczenia i próbka możliwości polskich specjalistów od komputerowych efektów niż film z krwi i kości. Cóż z tego, że w tytułowej roli występuje Robert Więckiewicz, skoro miniatury Bagińskiego pozbawione są napięcia, a fabuła jest jedynie pretekstem do zrealizowania kilku wizualnie efektownych scen?
"Dziecko Rosemary" reż. Roman Polański, 1968
Prawdziwa groza nie potrzebuje rozbuchanych efektów specjalnych. Czasem wystarczy genialny reżyser. Przekonał nas o tym Roman Polański, gdy w 1968 roku zrealizował swój pierwszy amerykański film.
"Dziecko Rosemary" to historia małżeństwa, które pewnego dnia wprowadza się do nowego mieszkania. Gdy młodzi lokatorzy poznają parę pogodnych staruszków z sąsiedztwa, nie zdają sobie sprawy, że zawierają pakt ze złem.
Nietrudno wyobrazić sobie, co wyszłoby z tej adaptacji powieści Iry Levina, gdyby za kamerą stanął reżyser o mniejszym talencie od Polańskiego – powstałby zapewne jeden z dziesiątków tandetnych horrorów, które szybko przepadają w odmętach niepamięci. Tymczasem "Dziecko Rosemary" nie sposób zapomnieć – nie tylko za sprawą wspaniałych kreacji Mii Farrow i Ruth Gordon czy dzięki "Kołysance Rosemary" skomponowanej przez Krzysztofa Komedę i zdjęciom Williama A. Frakera, ale też przede wszystkim – dzięki aurze niedopowiedzenia i tajemnicy, która spowijała cały obraz Polańskiego.