Dieta w DNA
Weronika Kwiatkowska na nowojorskie Święta przygotowuje zawsze minimalny zestaw – lepi pierogi z kapustą i grzybami, które wysyła jej w paczce przyjaciółka, zbierająca grzyby w wielkopolskich lasach. Robi barszcz z uszkami, kapustę z grochem, kluski z makiem. Piecze piernik, który jest amerykańską wersją polskiego ciasta – to "Ginger nut banana bread", ale koniecznie z użyciem polskiego piwa porter. Wśród jej znajomych furorę zrobił bigos. – Wpadli do mnie znajomi: David, który ma korzenie meksykańskie, Tom, którego rodzice są z Hong Kongu, koleżanki ze Szwajcarii i z Jamajki –opowiada. – Poza Tomem, który uwielbia kimchi i nie boi się kiszonej kapusty, wszyscy podeszli z ogromną ostrożnością do tego dziwnego dania. Bali się problemów gastrycznych. Ale gdy tylko spróbowali, prosili o dokładkę. Nauczyli się nawet słowa "bigos" i do dzisiaj pytają, kiedy ich znowu zaproszę.
Weronika zauważa, że w chwilach trudnych poprzez smak szuka poczucia bezpieczeństwa. Wyznaje: – Początki pandemii, kiedy było naprawdę dramatycznie, wciąż było słychać karetki na sygnale, a przed szpitalami stały chłodnie na ciała, było naprawdę źle. Mimo że już od wielu miesięcy nie jadłam mięsa, w pewnym momencie poczułam, że muszę zjeść prawdziwy rosół z kury z makaronem, że to – w jakiś magiczny sposób – ochroni mnie od wirusa. To było zupełnie irracjonalne, ale poczułam wyraźnie, że w momentach kryzysowych wracamy do jedzenia, którym karmiła nas mama, to jest chyba zapisane w DNA.
Hanna Zielińska mieszka z rodziną w trudno dostępnej, norweskiej wiosce na dalekiej Północy, w odległości trzech godzin od Bergen. Ma szczęście, bo to najbardziej rolniczy teren Norwegii, uprawia się tu sporo lokalnych owoców: jabłka, truskawki i czereśnie, hoduje się owce, krowy, kozy, z których pozyskuje się mięso i nabiał. Na początku Hanna zgłębiała lokalne smaki, przez pierwsze tygodnie było to dla niej interesujące. Nie jada jednak mięsa ptaków i ssaków, jej dieta jest oparta na roślinach i rybach, a Norwegia nie jest krajem sprzyjającym wegetarianizmowi. W sklepach zaskakują rąbane kawały czerwonej tkanki z kością, po 2-3 kg. Powszechnie jada się też dziczyznę, renifery, łosie. Warunki klimatyczne uzależniają dietę od mięsa i ryb jako źródła białka i witamin, a wybory kulinarne są z zasady ograniczone. Norwegia to w dużej części lód i skały, więc większość warzyw i owoców pochodzi z importu. Do tego socjaldemokracja chroni rynek wewnętrzny i własne produkty. Na rynku jest właściwie jedna marka czekolady – Freya. Obce słodycze, w tym polskie czy szwajcarskie czekolady, kupuje się np. w drogerii Normal (sieci podobnej do naszego Rossmana).
– W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do wyboru – mówi Hanna Zielińska. – Norwegia chroni swój rynek. Trudno jest też przywieźć polskie produkty, służby celne pilnują, by nie wjeżdżać z roślinami uprawnymi. Można mieć ze sobą do 10 kg żywności takiej jak mięso, sery, produkty mleczne. Na liście zabronionych produktów są ziemniaki, to duma Norwegii i obce ziemniaki są potencjalnie konkurencyjne.
Polacy korzystają z przewoźników i kurierów, którzy przy okazji prowadzą też sklepy obwoźne i oferują kabanosy albo twarożek, gdy odbiera się swoje paczki. W Norwegii działają sklepy z żywnością egzotyczną – mówi się, że to są sklepy arabskie, ale są w nich też produkty wschodnioeuropejskie, jak ogórki i kapusta kiszona, kasza gryczana, żurek i barszcz – w płynie i w proszku, grzyby inne niż pieczarki, kiełbasa i kabanosy (w Norwegii z kiełbas można dostać niemal tylko parówki i salami), przyprawy takie jak kminek czy majeranek, a w okolicy Świąt – masa makowa.
– Wciąż są produkty, których zdobyć się nie da, jak botwinka, świeże ogórki gruntowe, czarnuszka, lipa, czystek, kasza jaglana, olej z ogórecznika – wzdycha Hanna. – W dużych miastach, jak Oslo czy Bergen są polskie sklepy. Przed Wielkanocą od znajomych z Oslo dostaliśmy paczkę z krówkami, polską białą kiełbasą i jako niespodziankę – polski mazurek przygotowany własnoręcznie przez znajomego. A jak babcia przysyła dzieciom przyprawy do piernika albo budyń w proszku, to dla nich jakby przesłała im odrobinę siebie.
Z kolei w Nowym Jorku trudno kupić czarne czy czerwone porzeczki, wiśnie, agrest … nie ma ich po prostu w sklepie. Weronika Kwiatkowska opowiada: