Poziom biegłości językowej Komisja Europejska ustaliła na sześć poziomów (A1–C2). Do osiągnięcia najwyższego wymagana jest znajomości wyrażeń idiomatycznych czy kolokwialnych, rozumienie praktycznie wszystkiego, co się przeczyta bądź usłyszy, umiejętność streszczania informacji oraz różnicowania odcieni znaczeniowych. Przeciętnie uzdolniona osoba potrzebuje przynajmniej kilku lat intensywnej nauki, aby osiągnąć taki poziom.
Niektórzy, w tym sami poligloci, twierdzą, że trzeba być niezmiernie utalentowanym, aby odnieść sukces jako osoba biegle władająca wieloma językami. Są też znawcy, przekonani, że ciężka praca może być wystarczająca, o ile ćwiczy się po kilka godzin dziennie.
Czasami poliglotyzm jest wynikiem pewnych chorób mózgu, szczególnie tzw. syndromu sawanta, który jest traktowany jako umysłowa niepełnosprawność, choć niekiedy ludzie z tym zaburzeniem mogą uczyć się uczyć i zapamiętywać wielokrotnie więcej niż osoby bez tej przypadłości. Stwierdzono także, że w mózgach poliglotów obszar odpowiedzialny za tworzenie języka jest stosunkowo większy niż u zwykłych ludzi.
Za największego z poliglotów w Polsce uchodzi do dziś prof. Andrzej Gawroński (1885–1927), wybitny polski językoznawca, indolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Lwowskiego. Był wnukiem niepodległościowego pisarza Zygmunta Miłkowskiego (ps. Teodor Tomasz Jeż), synem historyka i pisarza Franciszka Rawity Gawrońskiego, uczestniczył w obronie Lwowa i walkach z bandami ukraińskimi w 1918 roku. Jego siostra, pisarka Zofia Kozarynowa (1890–1992; do 1939 roku posługująca się pseudonimem Tadeusz Budzewski) wspominała:
Gdy czytał, zdawało się, że ogarnia i wchłania od razu całe stronice, tak szybko, że robiło to wrażenie jednego rzutu oka, a tak dokładnie, że po latach pamiętał nie tylko treść, lecz nieraz słowa, wraz z tłumem ubocznych szczegółów. Kolumny niemieckich czasowników nieregularnych przyswoił po jednym czytaniu. To, co raz dostało się do jego pamięci, już jej nie opuszczało, a co najważniejsza, nie leżało kędyś w trudno dostępnych warstwach, lecz stało w pogotowiu każdej chwili. Łatwość argumentowania, sypania przykładami i cytatami, pochodziła z tej zawsze gotowej pamięci Andrzeja, błyskawicznie sprawnej.
Przed maturą Andrzej Gawroński władał już ośmioma obcymi językami: francuskim, niemieckim, łaciną, greką, sanskrytem, hebrajskim, włoskim i angielskim (ten ostatni opanował w trzy tygodnie). Kilka miesięcy później poznał kolejne cztery: hiszpański, portugalski, ormiański i arabski. Na obronie swojej pracy habilitacyjnej wykazał się znajomością większej liczby języków, niż władało nimi grono zgromadzonych profesorów z kilku europejskich uniwersytetów. Pod koniec życia sam o sobie napisał: "Mówię i piszę w 40 językach, rozumiem zaś i czytam w kolejnych 100".
Wśród nich były języki w ciągłym użyciu oraz wygasłe – europejskie, azjatyckie i afrykańskie. Po jego śmierci – zmarł przedwcześnie na gruźlicę w wieku zaledwie 42 lat – w jego ogromnej bibliotece natrafiono na książki w kilkudziesięciu językach. Zachowały się w nich pisane ręką właściciela notatki, zawsze w tym języku, w jakim była napisana książka.
Na polskim gruncie zdolnościami lingwistycznymi wyróżnili się również: Wojciech Bobowski z Bobowej alias Ali-bej (17 języków), jezuita Tadeusz Krusiński (ok. 10), Ludwik Spitznagel – przyjaciela Juliusza Słowackiego (kilkanaście), polski zesłaniec do orenburskich rot Jan Prosper Witkiewicz (19; Koran w oryginale znał na pamięć już w wieku 20 lat) czy też arcybiskup Władysław Zaleski, pierwszy administrator apostolski w Indiach.
Współcześnie cenionym znawcą wielu języków obcych był tłumacz z Krakowa Ireneusz Kania (1940–2023). Mówił płynnie kilkunastoma językami, głównie romańskimi i azjatyckimi. Fascynował się buddyzmem i kabałą, tłumaczył między innymi z pali, tybetańskiego, sanskrytu, hebrajskiego. Swobodnie posługiwał się również językiem angielskim, niemieckim, włoskim, francuskim, portugalskim, hiszpańskim, szwedzkim, rosyjskim, greką starożytną, grekę nowożytną i łaciną.
Ukończył romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie prowadził zajęcia z przekładu literackiego w Studium Artystyczno-Literackim. Przekładem zajmował się od 1977 roku. Miał poważny dorobek wydanych tłumaczeń z 15 języków. Wybierał tematy z zakresu antropologii, religioznawstwa, duchowości itp. Stworzył przekłady najważniejszych prac Mircei Eliadego i Emila Ciorana, tłumaczył również dzieła Umberta Eco i Constantina Noiki, a także Tybetańską Księgę Umarłych i korpus tekstów buddyjskiej szkoły Małego Wozu – Muttāvali (2009). W 1995 roku otrzymał Nagrodę Polskiego PEN Clubu za tłumaczenia z literatury obcej na język polski.
Przekłady z języków europejskich sporządzał na maszynie do pisania. W zasadzie od razu tworzył ostateczną wersję, do której wnosił jedynie nieliczne poprawki. W przypadku szczególnie trudnych czy poetyckich pozycji lub tekstów orientalnych, przekład tworzył odręcznie. Komputer nie był mu potrzebny – nie wpisywał się w jego system pracy.
Nie bardzo wyobrażam sobie poetę, który siada do komputera i pisze wiersz. Nie wiem, czy taki wiersz będzie prawdziwą ekspresją ducha tego człowieka.
Brak komputera nie przeszkadzał mu tłumaczyć po kilka książek rocznie. Czy możliwy jest przekład bez doskonałej znajomości języka? Zdaniem Kani nie jest to możliwe, choć na rynku nie brakuje niechlujnych tłumaczeń, które sugerowałyby inną odpowiedź.
Kilkanaście języków obcych zna prof. Tadeusz Iwiński (ur. w 1944 roku) – politolog, doktor nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki, szerzej znany jako polityk i poseł lewicy. Nauczył się między innymi łaciny, greki, angielskiego, portugalskiego, hiszpańskiego, niemieckiego, włoskiego, francuskiego, rumuńskiego, arabskiego, japońskiego, rosyjskiego, tureckiego i esperanto.
Lubię sam dla siebie poznawać nowe języki. Takie mam hobby. Pojechałem na Madagaskar i wziąłem ze sobą francuski podręcznik do nauki madagarskiego, ale nie po to, żeby mówić w tym języku, bo tam i tak wszyscy mówią po francusku, tylko żeby poznać trochę słów.
Z kolei z doświadczeń Zygmunta Broniarka (1925–2012), znanego publicysty, felietonisty i dziennikarza – często pracującego w charakterze tłumacza pisemnego i ustnego – wynika, że jego lingwistyczna edukacja przypadła głównie na lata okupacji. Jest więc tym szczególnym przypadkiem, który potwierdza regułę, że ograniczenie czyni mistrza. Im trudniej… tym łatwiej.
Języki obce fascynowały mnie od najwcześniejszej młodości – czytamy w jego książce "Jak nauczyłem się ośmiu języków". – Umiejętność posługiwania się nimi wydawała mi się zawsze czymś niezwykłym, darem prawie cudownym. Przerzucanie się z jednego języka na drugi bez żadnej widocznej trudności graniczyło w mojej wyobraźni z czarną magią i intelektualnym prestidigitatorstwem. Tłumaczenie tekstów mówionych i pisanych wprost, jak gdyby od niechcenia, z jednego języka na drugi, natychmiastowe znajdowanie odpowiedniego słowa i wyrażenia, było dla mnie dowodem najwyższej sprawności umysłowej.
Ponieważ w języku polskim nie było wtedy odpowiedniego wyboru podręczników do nauki języków obcych, na początek Broniarek opanował biegle – z jedynego dlań dostępnego – mowę Goethego i Schillera. Następnie z samouczków i słowników niemieckich poprzez ten język poznał pozostałe: angielski, francuski, portugalski, włoski, hiszpański, szwedzki i rosyjski. Oto kilka rad zaczerpniętych z książki Zygmunta Broniarka:
- w dzisiejszym świecie trzeba znać języki obce
- podstawowym językiem jest angielski – ucz się innych języków dopiero po właściwym opanowaniu angielskiego
- niektóre zwroty będziesz musiał opanować na pamięć
- tylko systematyczna praca przyniesie sukces
- pracę nad opanowaniem języka możesz zmienić w przyjemność
- korzystaj z każdej okazji, żeby nauczony materiał powtarzać jak najczęściej
- słuchaj radia i telewizji w obcym języku
- staraj się przebywać wśród cudzoziemców
- zmuszaj się do częstych wypowiedzi w obcym języku
- nie zrażaj się trudnościami – nie trzeba być wybitnie inteligentnym, żeby przyswoić sobie inny język
- znajomość pierwszego języka ułatwia poznawanie następnych
- ucz się ciągle, bez przerw i odkładania na później
Nie zaszkodzi skorzystać ze sprawdzonych sposobów.
Jednym z najbardziej znanych i popularnych polskich poliglotów był nasz papież, święty Jan Paweł II. Rozpoczął przemawianie do wiernych w różnych językach. Oprócz polskiego biegle posługiwał się angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim, włoskim, rosyjskim, klasyczną greką i łaciną.
Prof. Adam Łukaszewicz z Zakładu Papirologii Uniwersytetu Warszawskiego jest z wykształcenia archeologiem śródziemnomorskim, a w tej dziedzinie trzeba często korzystać z obcojęzycznej literatury.
Już jako student czytałem podręczniki w językach obcych. Dla każdego było oczywiste, że kilka języków trzeba znać. Nie tylko nowożytne.
Uczył się łaciny, koptyjskiego i staroegipskiego, a jako papirolog czyta przeważnie starożytne teksty po grecku. Znajomość angielskiego, francuskiego, niemieckiego, włoskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego i niderlandzkiego pozwala mu pisać artykuły, czytać fachową prasę i komunikować się z innymi naukowcami. Zastrzega, że stopień opanowania przezeń różnych języków jest zniuansowany.
Ale dla poszczególnych dziedzin archeologii poszczególne języki mają większe lub mniejsze znaczenie – przekonuje. – I tak badacz zajmujący się Mezoameryką musi dobrze znać hiszpański, specjalista od północnych wybrzeży Morza Czarnego powinien znać rosyjski, a każdy archeolog pracujący na Bliskim Wschodzie powinien mieć przynajmniej podstawową znajomość arabskiego.
W latach 60. Adam Łukaszewicz słuchał audycji w różnych językach w radiu. Czytał też teksty literackie, często na głos, i zawsze później rozmawiał o nich z nauczycielem. Sporo też uczył się na pamięć, bo uważa, że staroświecka metoda uczenia się tekstów literackich na pamięć pozwala przyswajać sobie prawidłowe wyrażenia, zarówno w językach martwych, jak i żywych.
Natomiast to, co udało się bohaterowi opowiadania "Moniza Clavier – romans" Sławomira Mrożka, nosi znamiona całkowitej konfabulacji:
Mnie wszystko w głowie zawirowało, bo nie umiem po angielsku. Ale jakże tu pokazać, że nie umiem? Więc natężyłem się […] Natężywszy się zrozumiałem, co do mnie mówi ten młody.
W realnym życiu bywa to jednak możliwe. Zaobserwowane przypadki wchodzenia z kimś w wymianę zdań językiem, którego osoba mówiąca według swego subiektywnego przekonania dotąd nie znała, określane są mianem ksenolalii bądź ksenoglosji.
Ten szczególny dar językowy posiadał święty Ojciec Pio. Bez znajomości angielskiego, francuskiego, niemieckiego czy też pewnych osobliwych dialektów, swobodnie prowadził w konfesjonale rozmowy w tych językach ze swymi zagranicznymi penitentami, którzy z kolei nie posiadali znajomości włoskiego.
Współcześnie jednym z fenomenów zastanawiającym naukowców jest Tatti Valo, sprzedawczyni z Kazachstanu, która pewnego razu obudziła się po dłuższym omdleniu ze znajomością… staroangielskiego oraz ok. 120 innych języków obcych, w tym wielu starożytnych. Odtąd pielęgnuje w sobie przekonanie, że przeszła przez 120 wcieleń.
W swojej książce "Jerzy Kosiński. Biografia" [Warszawa 1997] James Park Sloan przytacza mniej spektakularny przypadek Mojżesza Lewinkopfa, ojca autora powieści "Malowany ptak".
Mojżesz Lewinkopf przedstawiany był często przez syna jako lingwista, niekiedy profesor lingwistyki – z dziwnym zastrzeżeniem, że nie wykładał publicznie. […] Mojżesz od dziecka płynnie posługiwał się rosyjskim, znał także niemiecki i angielski, prawdopodobnie uczył się również łaciny i hebrajskiego. Wychowany w Zamościu, mógł znać jidysz. Niewykluczone że, jak utrzymywał jego syn, zajmował się także sanskrytem i esperanto. Zainteresowania językowe stanowiły jedynie jego hobby.
O wszechstronności lingwistycznej ojca Jerzy Kosiński wspominał w wystąpieniach publicznych i wywiadach, a także w "Pustelniku z 69 ulicy" i "Randce w ciemno". Jednak, jak skrupulatnie sprawdził James Park Sloan, "rzekoma kariera lingwistyczna Mojżesza Lewinkopfa nie wytrzymuje bliższej konfrontacji".
Niezgorszy zastęp poliglotów mamy wśród naszych pisarzy, że wspomnę tylko Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego) czy Jarosława Iwaszkiewicza. Dla odmiany skupmy się jednak na innych, osobliwie przekornych mistrzach pióra, poliglotach à rebours. Na początek proponuję szczere wyznanie Tadeusza Konwickiego z jego "Pamfletu na siebie" [Warszawa 1997].
Pośrodku tłumu amerykańskich literatów, wydawców i dziennikarzy stałem w salonie nowojorskiego PEN Clubu, któremu w owym czasie prezesował Jerzy Kosiński. W garści ściskałem dwa żetony na dwa drinki, otrzymane przy wejściu. Miałem już tu wydanych kilka książek, przyjechałem z interesującego kraju, więc ten i ów podchodził do mnie, usiłując zagaić rozmówkę towarzyską albo profesjonalną.
Ale ja, niestety, z obcych języków znałem tylko polski. Zatem po paru próbach w rodzaju: "How are you", "Are You Polish?", "I am fine" mój interlokutor odchodził zniechęcony. Więc stałem tak dumnie i samotnie pośrodku wielkiej sali i widziałem skierowane na siebie zaciekawione spojrzenia, i obserwowałem usiłowania różnych życzliwych dam i panów, żeby się do mnie zbliżyć. Lecz ten pierwszy mój rozmówca informował wszystkich ściszonym głosem: "Daj spokój, on w żadnym języku nie mówi".
I poczułem się przybyszem z jakichś poduralskich stepów, pastuchem stad wielbłądzich z trąbitą w rękach, w wojłokowym szarafanie i w butach o zagiętych noskach, i ogarnął mnie strach, że zawyję raptem w jakimś starocerkiewnym narzeczu, i odtańczę co najmniej lezginkę. W tym momencie właśnie ogarnęła mnie jakaś przepotężna słowiańska siła, spod Grunwaldu wyniesiona determinacja, jakaś potworna duma prawnuka litewskich bojarów, i postanowiłem zaraz, natychmiast nauczyć się angielskiego.
Ochłonąwszy trochę, już w Warszawie, nabyłem kilkanaście samouczków oraz zestaw płyt i kaset magnetofonowych z lekcjami tego tajemniczego języka.
Nazajutrz, wyświeżony i energiczny, już o szóstej rano włączyłem gramofon, magnetofony i raźno zabrałem się do samouczków. Pierwszy rozdział nazywał się "First Lesson". Nie był długi. Kilka stron. W południe miałem już przyswojoną pierwszą połowę rozdziału "First Lesson". Do wieczora opanowałem drugą część w wielkim stylu. Ale zanim poszedłem spać, okazało się, że zupełnie nie pamiętam pierwszej połowy "First Lesson". Zasnąłem mocno zgnębiony.
Rano zabrałem się do tej pierwszej części od nowa. Ale zupełnie zapomniałem końca "First Lesson". Przez cały miesiąc mocowałem się z tym rozdziałem, zapominając to końca, to początku. Wreszcie dałem spokój. Kompletnie załamany, słuchałem płynących z mojej elektroniki stęknięć i myczeń, które nazywają się językiem angielskim. Bezradnie kartkowałem tę nieszczęsną "First Lesson", która stała się początkiem i końcem mojej lingwistycznej edukacji.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Im zajadlej uczyłem się angielskiego, tym lepiej mówiłem po rosyjsku. […]
Nie mam pretensji o ten angielski. Zanurzyłem się w polskim jak w płytkiej sadzawce. Dobrze się muszę namęczyć, żeby dopłynąć do drugiego brzegu. A ten język snobów i perkusistów tylko by mi mącił zdrową słowiańską myśl i piastowski rozsądek.
Dość szczególny stosunek do nauki języków miał także dobrze znany z bezceremonialnych zachowań artysta, popularny od początku lat 70. pisarz i aktor Jan Himilsbach. Internet pełen jest rozmaitych anegdot na ten temat, choć ja akurat zapamiętałem ją w wersji przytoczonej przez Krzysztofa Zanussiego. Temu oto reżyserowi pan Jan wytknął kiedyś permanentne pomijanie go w obsadach kolejnych filmów, a także – niejako przy okazji – zadeklarował niezłomną wolę wzięcia udziału w jego dalszych ekranowych dziełach.
Chętnie, panie Janie, ale ja ostatnio głównie kręcę za granicą – usłyszał z ust reżysera. – Możemy wrócić do tej rozmowy, jeśli tylko opanuje pan język angielski.
– Panu łatwo obiecywać – odpalił Himilsbach. – Ja się nauczę, pan mnie wcale nie obsadzi i zostanę z tym angielskim jak ten głupi.
Większość późniejszych wersji podaje tę mistrzowską ripostę z dosadniejszym słówkiem na końcu. Niewykluczone jednak, że wobec nienagannych manier reżysera – zarazem jednego z naszym tęgich poliglotów! – nawet Jan Himilsbach okazał niejaką powściągliwość swojego na ogół dość niewyparzonego (nomen omen) języka.