Najpierw kupiłem "Tribute" Keitha Jarreta (1990, ECM). Współpraca Jarretta z Manfredem Eicherem to coś nie do przecenienia. Nagrywało dla niego wielu ważnych muzyków: Pat Metheny, Chick Corea, Jan Garbarek, Joe Taylor, Bobo Stenson, Tomasz Stańko, Art Ensemble of Chicago. Rzesza przewspaniałych artystów.
Później poznałem Tomasza Stańkę, który dla nich nagrywał. W 2001 roku dostaliśmy – ja, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz – zaproszenie żebyśmy wspólnie ze Stańką nagrali płytę dla ECM. Spełniło się moje dziecięce marzenie. To była niesamowita przygoda, która trwa do dzisiaj.
Jak wygląda współpraca z perspektywy muzyka? Czy muzycy zgromadzeni w wytwórni tworzą jakąś społeczność?
Tych artystów jest bardzo wielu, nie sposób wszystkich znać. Mam fajne kontakty i miłe wspomnienia z muzykami z Norwegii – Trygve Seim, Jan Garbarek, Arild Andersen, Mathias Eick, Jon Christensen. Trzymam się z tymi artystami, z którymi miałem okazję grać.
Ale w ECM jest też Dino Saluzzi, legendarny bandeonista z Argentyny. Niemal w każdym zakątku świata jest artysta nagrywający dla ECM-u, ale trudno mówić o jakiejś społeczności, która na co dzień byłaby ze sobą w kontakcie.
Współpraca z wytwórnią oparta jest na kontakcie z Manfredem Eicherem. On wszystkich scala, dobiera artystów według własnych gustów i pewnej wizji muzyki. To producent z prawdziwego zdarzenia, jakich nie ma na świecie zbyt wielu. Jest człowiekiem, który ma szeroką wiedzę – nie tylko o muzyce, ale i o całej sztuce. Ma wyczucie i bardzo dobry gust muzyczny oraz intuicję. Brał udział w setkach ważnych sesji nagraniowych, współpracował z najwybitniejszymi artystami. Pod wpływem każdej z tych sesji rozwijał się, nasiąkał wiedzą i doświadczeniem.
Warto z tego czerpać, warto poddawać się jego sugestiom. Czasem można się oczywiście sprzeciwić, bo żaden człowiek nie jest nieomylny, a ten końcowy artystyczny efekt to przecież nasz wspólny cel w trakcie całego procesu twórczego w studiu. Przyznam, że przeforsowanie swojego pomysłu, koncepcji na formę danego utworu, czasami jest trudne, ale nigdy nie mieliśmy wielkich spięć. Raczej były to spięcia pozytywne, które rozwijały podejście do naszej muzyki w kreatywnym kierunku.
Muzyka waszego tria jest bardzo liryczna, skupiona. Zastanawiam się, czy nie macie ochoty czasami spróbować czegoś zupełnie nowego, wyjść poza swój język.
Zawsze jest jakaś pokusa i chęć zrobienia czegoś, czego się jeszcze nie robiło. Pewnie musiałby do naszego tria dołączyć muzyk, który sprowokowałby do zmiany naszej stylistyki. Dlatego też czasem – tak jak przy okazji nagrania albumu "Arctic Riff" – zapraszamy do współpracy muzyków, którzy wnoszą swoje spojrzenie.
Nasze brzmienie wynika z mojego charakteru, czuję w ten sposób fortepian. Lubię wydobywać z niego liryzm, bo jest to nieodzowna część tego instrumentu. Nie zacznę grać nagle jak Cecil Taylor – choć bardzo lubię jego grę – i nie raz takie sytuacje, zwłaszcza z Tomaszem Stańką, kreowaliśmy. Pełne szaleństwo, otwarta improwizacja, czasami dochodziło dosłownie do grania pięściami, do rytmicznego, kaskadowego grania. Zupełnie inaczej niż uczą cię w szkole.
Nigdy nie uciekałem od bardziej otwartego grania. Lubię dwie skrajności. Coś bardzo prostego, lirycznego, opartego o tonalność. Z drugiej strony brzmienia bardziej skomplikowane, szalone, pozbawione tonalności.
W jakim wieku rozpoczął pan naukę gry na fortepianie?
Miałem siedem lat, gdy rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej w Koszalinie, spędziłem 12 lat w jednym budynku. Jazzem zainteresowałem się w wieku 13 lat. Spodobało mi się, że mogę sam z siebie wydobywać melodie i harmonie.