Filip Lech: Chodziłem ostatnio na Jazz Jamboree, festiwal z wielką tradycją, prawdziwe zjawisko. Myślałem o tym, że kiedyś jazz był muzyką buntowniczą, bardzo polityczną. Ludzie mogli stracić przez niego życie. Czym dla ciebie, współczesnego muzyka, jest jazz?
Maciej Obara: Jest sposobem na realizację siebie, uwolnienie swojej energii i ekspresji. Właściwie dopiero teraz moja muzyka jest dla mnie naturalną opowieścią. Długo szukałem samego siebie, z perspektywy przebytego przeze mnie systemu edukacji szczególnie tego początkowego a to niestety nie była to łatwa droga. Dla mnie muzyka musi być bardzo osobista, mieć silny rys indywidualności, zmieniać się, absorbować wiele różnych doświadczeń, kumulować je w fuzji wszystkich ludzi w moim zespole.
Jesteś obecny na scenie jazzowej ponad dekadę. Kiedy nauczyłeś się tworzyć dobry zespół?
Uczę się cały czas. Wraz z tym, jak zmienia się człowiek, ale i otaczająca go muzyka, ciągle masz nowe potrzeby. Ale aktualny skład ma tak wiele do zaoferowania że po prostu nie mogę się nim nasycić. Myślę, że jeszcze wiele przed nami bo moim muzycy to silne kreatywne osobowości. Oni się rozwijają. Czuję jak dużo im zawdzięczam.
Mój kwartet, działa nieprzerwanie od sześciu lat: oddaje moje refleksje, moje spojrzenie na muzykę. Trzeba przy tym zaznaczyć, że oparty jest na wolności i równości, każdy z nas podejmuje inicjatywę taką na jaką ma ochotę. Udało nam się osiągnąć bardzo kreatywną równowagę.
W twoim zespole gra Dominik Wania i dwóch muzyków norweskich: Ole Morten Vågan i Gard Nilssen. W jaki sposób pracuje ansambl polsko-norweski?
Istotą naszego zespołu nie są próby, dlatego odległość nie sprawia nam żadnych kłopotów. Odbywamy krótkie spotkania, na których omawiamy zarys utworów. Czasami spotykamy się godzinę przed koncertem i ćwiczymy nowe rzeczy. Z biegiem lat takie utwory dojrzewają, to bardzo otwarta forma. W tej muzyce niewiele trzeba sobie wyjaśniać. Nikt tego nie oczekuje, ani ja nie mam ochoty niczego nikomu narzucać. Ja im ufam. Czekam na ich pomysły. To mnie właśnie w nich intryguje.
A rozmowy? Jesteście przyjaciółmi?
Tak, dużo rozmawiamy, bardzo się ze sobą zżyliśmy po tych sześciu latach. Nasze podejście do muzyki oparte jest na zaufaniu, co przekłada się na nasze relacje na scenie jak i w naszym wspólnym stylu bycia ze sobą.
Uwielbiam skandynawskie kraje, konstrukcję tamtych ludzi. Wnoszą wiele serca w środowisko, które ich otacza, poza tym mają bardzo demokratyczne podejście do życia. Czerpię z tego – wypływa z nich wiele pozytywnych rzeczy, które kształtują także moją osobowość. Mają inne pole doświadczeń, byli dużo mniej zgnębieni przez historię, otacza ich dużo więcej piękna w życiu codziennym. Komuna nie zniszczyła im pejzażów, otoczenia. Norwegowie, których znam są wolni i bardzo tolerancyjni.
Wasza nowa płyta nawiązuje do twórczości Krzysztofa Komedy, czyli klasyki polskiego jazzu. Badałeś historię norweskiego jazzu?
Tylko słuchając, przede wszystkim rzeczy z wytwórni, dla której nagraliśmy swoją ostatnią płytę. Jon Christensen, Jan Garbarek, Palle Danielsson. Od kilku lat obserwuję też młodą scenę, znam tych wszystkich muzyków, regularnie jeżdżę do Norwegii. Muzyka w Skandynawii niesamowicie się zmienia. Nowa scena jest bardziej offowa – nie funkcjonuje w katalogach dużych wytwórni w tak oczywisty sposób jak kiedyś. Teraz częściej młodych dostrzegam w wytwórniach Clean Feed, Jazz Land czy Hubro. Często to muzyka bardzo awangardowa, zahaczająca o peryferia trudno dostępnej sztuki. Trzeba tam bywać i przyglądać się temu, żeby zdać sobie sprawę jak w tak bardzo małym kraju, zaledwie pięciomilionowym, mamy nieprawdopodobną ilość genialnie grających muzyków, improwizatorów.
Warto się temu przyglądać. To inny system podejścia do jazzu i improwizacji, oparty na bardzo oryginalnym systemie edukacji, który rozwijany jest przy Trondheim Conservatory of Music, najsłynniejszej szkole, skończyli ją prawie wszyscy najważniejsi norwescy muzycy. Wychodzą stamtąd jako świetni improwizatorzy, bez w tak oczywisty sposób odczuwanych naleciałości stylowych znanych z historii muzyki. Są skupieni na uwalnianiu swojej osobowości, swojej kreatywności. Zwykło się mówić o skandynawskim brzmieniu, wydaje mi się, że ono istnieje naprawdę. Sam nie raz to odczułem, grając ze swoimi kolegami. Oni są nastawieni na personalny rozwój i tworzenie w sposób niesamowicie oryginalny.
W Polsce jazz rozwija się w podobnym kierunku – mam taką nadzieję. Wielu młodych artystów wyjeżdża studiować na przykład do Danii, do Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze. Zmiany pojawią się także w polskim systemie edukacji.
Słuchając ''Unloved'' słyszałem duży ład przestrzenny, kojarzący się z jakimś skandynawskim miastem, chociażby z Oslo. Rozmawiamy w Warszawie, z okien widzimy mnóstwo samochodów zaparkowanych bezładnie na ulicach, mnóstwo krzykliwych szyldów i bardzo eklektyczną architekturę. Jak zawrzeć w kompozycji ład, otwartość i jednocześnie osobisty styl?
Po studiach bardzo długo nie słuchałem muzyki. Próbowałem dotrzeć do siebie. Ostatnio przyglądałem się ludziom ze swojego zespołu, jak w swobodny sposób poruszają się w muzycznej przestrzeni. Mają wielkie zaufanie do samych siebie – osiągnięcie tego stanu zajmuje lata.
Myślę, że pomogło mi w tym również granie polskiej muzyki, szczególnie wspólne wykonywanie kompozycji Krzysztofa Komedy z Tomaszem Stańką. Indywidualny rys kompozytorski Komedy bardzo mnie uwrażliwił. Popchnął mnie do tego, żebym zidentyfikował w sobie ten specyficzny rodzaj brzmienia. Ważnym punktem płyty jest utwór Krzysztofa Komedy, ''Niekochana'', prawie niegrywany i nie nagrywany. Dochodzę do wniosku, że nasza nowa płyta ma w sobie rys polski: jakiś rodzaj smutku, opowieść bliską naszej kulturze. To wszystko w połączeniu ze Skandynawami, którzy włączyli w to swoją improwizatorską swobodę i Dominikiem Wanią – rewelacyjnym gościem, wykształconym klasycznie, ale świetnie poruszającym się po polu improwizacji.
Złośliwi mówią, że wszystkie płyty produkowane przez Manfreda Eichera brzmią tak samo.
Złośliwi prawdopodobnie nie słyszą o co w tym chodzi, albo nie posiadają takiej wrażliwości żeby serio odebrać to we właściwy sposób. Zresztą jaki to ma znaczenie. Jestem szczęśliwy, że stałem częścią tej estetyki.
Trzeba przyznać, że wszystkie płyty nagrywane przez Eichera mają wspólne cechy, bardzo rozpoznawalną głębię dźwięku. Jakie to uczucie współpracować z tym producentem?
Wielkie. Zacznijmy od tego, że ECM istnieje nieprzerwanie od niemal pół wieku. Eicher jest wizjonerem, który przez te wszystkie lata stworzył niesamowite brzmienie, nagrywał wiele rodzajów muzyki. Jazz to tylko wycinek jego działalności. U nas mówi się o ECM w kontekście wytwórni jazzowej, ale to nieprawda! Wydają muzykę z całego świata, klasykę, muzykę współczesną. To bardzo wykształcony człowiek z niesamowitym uchem. Przebył poważną edukację muzyczną, grał na kontrabasie. Idealne połączenie wrażliwego gościa, świadomego artysty z darem nieprzeciętnego słyszenia.
W studiach, w których nagrywa znajdziemy idealną akustykę, dzięki temu możemy usłyszeć detale, których nie sposób uchwycić grając koncert, nagrywając płytę w przeciętnym studiu. W ciągu trzech dni pracy z Eicherem czujesz się tak, jakby przekazywał ci całą wiedzę zgromadzoną w ciągu swojego życia zawodowego. Jest bardzo wymagającym producentem.
Nagrywaliście trzy dni. Jak wyglądała wasza praca? Mieliście czas spać?
Mieliśmy czas iść spać (śmiech). Pierwszy dzień dedykowany jest rozstawieniu sprzętu i ustawieniu brzmienia. To trwa dość szybko, już po drugim podejściu słyszysz coś, co bardzo przypomina nagranie – bardzo ważna sprawa, nie musimy na to tracić czasu. Potem słuchamy, dokonujemy selekcji utworów i rozmawiamy o kolejności, w której znajdą się na płycie. Drugiego dnia weszliśmy do studia i nagraliśmy album, właściwie w godzinę. Za pierwszym podejściem, tak jak była puszczona rolka. Trzeciego dnia zajmowaliśmy się miksem, miło gawędziliśmy z Eicherem i realizowaliśmy materiały do archiwum: sesję zdjęciową, krótką dokumentacją filmową.
Sześć lat pracy nad kompozycjami zamknięte w trzy dni.
Czyli prawie nic. Pierwszy dzień był dla nas najtrudniejszy, nigdy nie spotykaliśmy się razem w studiu, graliśmy tylko koncerty. Przeniesienia bardzo energetycznego podejścia, które towarzyszyło nam na scenie wydawało się trudne – słuchawki, separacja – to rzeczy, których naprawdę nie lubię, ale trzeba było sobie z nimi poradzić. Po tej sesji nagraniowej coś w nas zostało, nasze koncerty stały się bogatsze o wiele elementów ze studia które pojawiają się teraz na koncertach live. Zespół zyskał bardzo wiele.
Czego ostatnio słuchasz?
Nie słucham za dużo jazzu, to utrudnia mi funkcjonowanie. Jako muzyk staram inspirować się rzeczami pozamuzycznymi. Cisza jest wspaniałą inspiracją! Podróże, przyroda – potrafię wypłynąć łódką na jezioro i przez sześć godzin patrzeć się na taflę wody. Przepiękne czyszczenie dysku, potrzebne współczesnemu człowiekowi.
Poza tym, słuchałem ostatnio: Momo Kodamę, japońską pianistkę grająca muzykę Maurice'a Ravela – oczywiście wydane przez ECM. Eicher zestawił Ravela z twórczością Toshio Hosokawy, współczesnego kompozytora, bardzo wymagająca twórczość. Zakochałem się w tej płycie, słuchałem jej bez przerwy. Dużo czasu poświęciłem ostatnio twórczości Henryka Mikołaja Góreckiego. Nie tym wielkim dziełom na orkiestrę, przeglądałem utwory na mniejsze składy: duety, tria, ''Pieśni o radości i rytmie'', ''Requiem dla pewnej Polki''. Jest tam liryzm i prostota polskiej muzyki. Poza tym przeszukiwałem archiwalia w poszukiwaniu nieznanych mi utworów Krzysztofa Komedy. Ale na brzmienie jazzowych saksofonistów praktycznie nie mam ochoty.