Spoglądając w kinowe repertuary i plany rodzimych filmowców, można dojść do wniosku, że przyszłość polskiego kina stoi pod znakiem historii. W kinach obejrzeć można "Wyklętego" Konrada Łęckiego, niespełnioną, choć ambitną próbę opowiedzenia o losie żołnierzy wyklętych, a przed kilkoma tygodniami na DVD ukazał się poruszający "Wołyń" Wojtka Smarzowskiego o upiorach nacjonalizmu. Także na telewizyjnych ekranach historyczne produkcje goszczą bardzo regularnie – serialowe "Wojenne dziewczyny" prezentowane są na antenie telewizyjnej Jedynki, niedawno premierę miała serialowa wersja "Historii Roja" Jerzego Zalewskiego, a na najbliższe miesiące planowane są kolejne historyczne serie o II wojnie światowej.
Historia, która nadchodzi
Prawdziwy wysyp patriotyczno-historycznych obrazów jest dopiero przed nami. Od wielu miesięcy trwają prace nad "Dywizjonem 303" Denisa Delica i Wiesława Saniewskiego według powieści Arkadego Fiedlera, a wybitny dokumentalista i operator Jacek Bławut pracuje nad fabularną historią o ostatnim rejsie okrętu podwodnego ORP Orzeł, który zaginął na Morzu Północnym w 1940 roku. Wkrótce ruszą także zdjęcia do "Garetha Jonesa" Agnieszki Holland o brytyjskim reporterze ujawniającym prawdę o Wielkim Głodzie na Ukrainie lat 30.
Na tym nie kończy się lista historycznych produkcji, które w najbliższych kilkunastu miesiącach mają trafić na ekrany. Nad "Zimną wojną" pracuje bowiem Paweł Pawlikowski, Michał Rosa przymierza się do realizacji filmu "Józef Piłsudski – przystanek niepodległość", zaś Jan Komasa pracuje nad "Przysięgą Ireny", wysokobudżetową produkcją o Irenie Gut, 19-letniej Polce, która w czasie wojny uratowała przed śmiercią kilkunastu Żydów.
W służbie polityki?
Wkrótce lista historycznych i patriotycznych projektów filmowych może się znacząco wydłużyć. Wszystko za sprawą konkursu na scenariusz filmu historycznego rozpisanego w 2016 roku przez Ministerstwo Kultury. Kiedy minister Piotr Gliński ogłaszał powstanie takiego programu, w środowisku filmowym słychać było głosy sceptyków, którzy obawiali się, że ministerialny konkurs doprowadzi do upolitycznienia wielu historycznych tematów. Ich wątpliwości nieco zmalały, kiedy w jury konkursu obok ludzi kojarzonych z prawicą, zasiedli także cenieni przedstawiciele branży filmowej – producent "Idy" Piotr Dzięcioł i Joanna Kos-Krauze, która zapewniała, że jury nie będzie wycinało "niewygodnych tematów".
Do konkursu zgłoszono 856 projektów, z których wybrano finałowych pięć. Ich autorzy: Robert Gliński (zrzekł się stypendium), Tomasz Kamiński, Tomasz Klimala, Marek Ławrynowicz i Joanna Siedlecka) otrzymali stypendia w wysokości 50 tysięcy złotych na napisanie pełnych wersji scenariuszy. Ponadto decyzją ministra Piotra Glińskiego przyznano także trzy dodatkowe stypendia (w wysokości 25 tysięcy złotych), które otrzymali Klaudiusz Kuś, Magdalena Merk oraz Mirosław Orzechowski. Do 31 sierpnia 2017 roku wszyscy oni mają przesłać gotowe scenariusze swoich filmów, by z ośmiu projektów wybrany został ten, który trafi do realizacji, a następnie – na kinowe ekrany.
"Braveheart" na miarę epoki
Czy będzie wśród nich film, który rozsławi polską historię i uczyni ją ciekawą i zrozumiałą dla międzynarodowej widowni? Można mieć nadzieję, ale i wątpliwości. Jeśli bowiem traktować dosłownie zapowiedzi ministra Piotra Glińskiego, owocem konkursu ma być realizacja spektakularnej superprodukcji z wielkimi gwiazdami Hollywood. Filmu na miarę "Bravehearta" Mela Gibsona, który miał zmienić wizerunek Szkotów i przypomnieć światu o ich historii. Tyle tylko, że film Gibsona powstał w Fabryce Snów i zrealizowany został ponad 20 lat temu.
W ciągu tych dwóch dekad wiele się zmieniło w kinie historycznym – choćby skala produkcji i ich wydźwięk. Militarystyczne obrazy o bohaterstwie, które w latach 90-tych miały się bardzo dobrze, a na początku nowego stulecia przyciągały wielomilionową publiczność ("Pearl Harbor" Michaela Baya czy "Helikopter w ogniu" Ridleya Scotta), z czasem ustąpiły miejsca produkcjom bardziej refleksyjnym.
Świetnym tego przykładem był dyptyk Clinta Eastwooda, na który złożyły się "Listy z Iwo Jimy" i "Sztandar chwały" opowiadające o japońsko-amerykańskich walkach toczonych na wyspach Pacyfiku. Eastwood, republikanin i amerykański patriota, opowiedział w nich o okrucieństwie wojny i cenie, jaką płaci się za nienawiść. W "Sztandarze chwały" mówił o bitwie o Iwo Jimę z perspektywy żołnierzy amerykańskich, by w "Listach z Iwo Jimy" ukazać to samo wydarzenie z punktu widzenia japońskich wojowników. W ten sposób stworzył dzieło uniwersalne, widowiskowy, antywojenny fresk, który zamiast krzepić serca, stawiał fundamentalne pytania o historię i istotę wojny.
Skalowanie przeszłości
W światowym kinie ostatnich lat to antywojenne obrazy wyznaczają sposób opowiadania o historii. Jak nominowane do Oscara w 2017 roku "Pole minowe" Duńczyka Martina Zandvlieta o niemieckich żołnierzach, którzy po II wojnie światowej rozminowywali bałtyckie plaże. Albo nakręcone w 2013 roku "Mandarynki" (także nominowane do Oscara) Zazy Urushadzego o wojnie abchasko-gruzińskiej czy też oscarowy "Syn Szawła" László Nemea o grozie holocaustu.
Co – prócz antywojennego wydźwięku – łączy wszystkie te tytuły? Filmowa forma. Głęboko przemyślana, dostosowana do potrzeb opowieści. Europejscy twórcy rozumieją, że nie ma sensu rywalizować z Hollywoodem w tworzeniu filmowych widowisk. Zamiast szukać wielomilionowych budżetów, szukają pomysłów. I to przynosi efekty.
O tym, że nie warto ścigać się z Hollywood, przekonał się choćby Czech Jan Svěrák. W 2001 roku nakręcił wysokobudżetowy film o czeskich lotnikach. "Ciemnoniebieski świat" miał głosić ich chwałę, ale poza granicami Czech wcale nie osiągnął komercyjnego sukcesu. Bo światowa publiczność nie szuka w czeskim kinie hollywoodzkiego rozmachu, ale dystansu, czułości i ironii, za które kocha filmy naszych południowych sąsiadów. Dość powiedzieć, że nieporównanie skromniejszy od "Ciemnoniebieskiego świata" film "Kola" z 1996 roku zarobił w światowych kinach prawie 8 milionów dolarów i zdobył Oscara dla najlepszego nieanglojęzycznego filmu. Nie potrzebował do tego efektów specjalnych i wielkiego budżetu, ale pięknej historii o starszym wiolonczeliście i rosyjskim chłopcu, którzy spotkali się na zakręcie historii.
O tym, że wielki budżet nie wystarczy, by stworzyć film atrakcyjny dla międzynarodowej publiczności, przekonali się także Gruzini. W 2010 roku wyłożyli 50 milionów dolarów na film "5 dni wojny" o gruzińsko-rosyjskim konflikcie z sierpnia 2008 roku. Zatrudniono doświadczonego reżysera filmów akcji, Renny’ego Harlina ("Szklana pułapka 2") i hollywoodzkich gwiazdorów z Andym Garcią i Rupertem Friendem na czele. Nie wystarczyło – film zarobił w kinach niespełna 18 tysięcy dolarów (dane za boxofficemojo.com). Okazało się, że światowa widownia nie chciała oglądać gruzińskiej podróbki amerykańskiego kina akcji.
Pieniądze i cała reszta
Także polscy twórcy zdają się wierzyć, że główną przeszkodą na drodze do stworzenia ważnego historycznego filmu są pieniądze. O budżetowych problemach opowiadali w ostatnich latach zarówno Jerzy Zalewski, czyli twórca "Historii Roja" jak i producenci "Smoleńska" Antoniego Krauzego, którzy estetyczne niedostatki swojego filmu tłumaczyli względami finansowymi.
Ale czy na pewno słusznie? Budżet "Smoleńska" wynosił przecież ok. 9 milionów złotych – o kilka milionów więcej niż przeciętny budżet polskiego filmu fabularnego i kwota zupełnie nieporównywalna z "chałupniczymi" budżetami takich obrazów jak "Hardkor Disco" Krzysztofa Skoniecznego czy "W sypialni" Tomasza Wasilewskiego.
Problem "Smoleńska" nie wziął się z budżetowych niedostatków, ale z niechlujności jego twórców, którzy próbowali połączyć film katastroficzny z opowieścią o oplatającym media spisku. W efekcie ani nie powstał katastroficzny dramat w stylu "Lotu 93" Paula Greengrassa, ani pełnokrwisty spiskowy thriller. Nie po raz pierwszy w polskim kinie filmowe rzemiosło poległo w starciu z podniosłym tematem.
Rodzimi filmowcy chętnie ulegają magii tematu, przymykając oko na sprawy filmowego warsztatu. I nie dotyczy to jedynie prawicowych twórców, o czym przekonywało "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego. Filmowa opowieść o udziale Polaków w holocauście, tonęła w rażących uproszczeniach, przerysowanych symbolach i technicznych niedoróbkach. Oskarżycielski obraz Pasikowskiego, zawodził na polu dramaturgii i filmowej realizacji. Świat rysowany był grubą kreską, szlachetny bohater ginął ukrzyżowany na drzwiach stodoły, a obraz agresywnych polskich chłopów przedstawiony w filmie wykraczał daleko poza granice karykatury.
Pod podszewką mitów
Po finansowej klapie "Hiszpanki" Łukasza Barczyka wydawać się mogło, że polscy producenci na długie lata zrażą się do historycznych superprodukcji. Obawy części środowiska okazały się bezzasadne – komercyjne sukcesy "Miasta 44", "Wołynia" a także "Bogów" i "Sztuki kochania" pokazały, że publiczność czeka na tego typu obrazy, a rozwijający się rynek kinowy pozwala je finansować.
Czego zatem brakuje w polskim kinie historycznym? Bezstronności i głębi spojrzenia na historię jako proces. Myśl krytyczna, która obecna jest w polskim teatrze (choćby w niedawnym "Puppenhaus. Kuracja" według tekstu Magdy Fertacz w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego), w kinie ustępuje miejsca łatwej mitologizacji ("Historia Roja”) i równie oczywistej demitologizacji ("Pokłosie”).
Pytany o to, co powinno być treścią polskiego kina narodowego, Michał Oleszczyk, były dyrektor Festiwalu Filmowego w Gdyni mówił Krzysztofowi Czapidze z Onetu:
Brakuje mi tematyki historycznej, przepracowanej w całym jej skomplikowaniu. Nie chodzi mi o kino szkolne i lekturowe, tylko takie, które sięga - trochę jak "Papusza" - głębiej do naszej przeszłości i pokazuje jej skomplikowanie: etniczne, kulturowe, wszelakie. Mamy wspaniałe tematy w naszej historii, które w ogóle nie są w żaden sposób poruszane".
Pozostaje mieć nadzieję, że dziś, gdy kino historyczne zyskuje ogromną popularność i instytucjonalne wsparcie, pojawią się twórcy, których ambicje będą sięgały dalej niż tylko naprzemienne krzepienie serc i rozdzieranie ran. Tacy, którzy zechcą zrozumieć historię i opowiedzieć ją światu w sposób atrakcyjny i mądry.