Pozwoli nam to również prześledzić meandry zaopatrzeniowe w kraju nad Wisłą. "Pierwszą wiadomością dziennika radiowego przed Wielkanocą czy Bożym Narodzeniem był meldunek, że statek z cytrusami dobił do portu w Gdyni i tym razem cytryn, pomarańczy, a nawet bananów w sklepach nie zabraknie" – wspominał we "Lwach STS-u" Jarosław Abramow-Newerly o czasach wcale nie tak odległych. Dziś, gdy podobnej reglamentacji cytrusów raczej trudno się spodziewać, spróbujmy pomyśleć nad kaprysami najnowszej historii.
Mikołaj Pszonka
Na stole okrągłym, u którego i sto osób pomieścić się mogło, przykrytym w krzyż zszywanym obrusem, na sześciu misach srebrnych leżały mięsiwa wędzone wieprzowe, na drugich sześciu po dwoje prosiąt, kiełbasy dziwnie pachnące, ustrojone rzędami jaj święconych, pomalowanych w przeróżnej barwie, ale najwięcej na rakowo. Stały figury z ciasta przedniego, wyobrażające dziwnie zabawne historyjki. Kaifasz wyjmował kiełbasę z kieszeni Mahometowi, a wiadomo, że Turcy i Izraelici nie jedzą mięsa wieprzowego. Na środku stołu stał dziwnie piękny baranek z masła, wielkości naturalnej owieczki; oczy jego były droższe niż cały stół, były to bowiem dwa duże brylanty w czarnej oprawie, czyli po prostu dwa pierścienie, ukryte w maśle, których tylko tyle widać było, ile potrzeba na okazanie oczu. Pan hetman, zaproszony przez pana Chroberskiego na to Święcone, przybywszy wraz z dworem, długo mu się przypatrywał. Dalej stały bańki srebrne pozłociste z octem i oliwą i cztery kruże wielkie starego miodu na tacach srebrnych wyzłacanych, obstawione czarami, także wyzłacanymi. Dalej srebrne łódeczki z konfektami wszelkich owoców, jakie Pan Bóg w kraju dał. Stało też wino w gąsiorach, prawda szklanych, ale te gąsiory stały w koszykach srebrnych wyzłacanych, a główki miały śrubowane w zawoju srebrne, a szkło białe jak śnieg i gładkiej bardzo roboty.
Czas przystąpić do najważniejszych rzeczy, do kołaczów, placków, jajeczników, makowników i Bóg spamięta ich miana, które okrążyły jeden najpoważniejszy kołacz. Kołacz ten miał w obwodzie z osiem łokci, jeśli nie więcej, gruby na dwie piędzi, a jakeśmy tylko weszli do izby, to nam już zapachniał swoimi przyprawami. Po brzegach wokoło niego stały różne figurki: święci apostołowie, udani jak żywo, a to wszystko z ciasta. Ubawił mnie bardzo Judasz rudowłosy i brzydki. Po zmówieniu zwyczajnych modlitw zaczęło się pożywanie daru Bożego. P. Hetman ochoczo prosił, aby mu wolno było gospodarzyć sobie podług woli. Jadł wszystkiego po troszę, napił się miodu, wina nie chciał, mówiąc: "Bodaj my go nie znali! dużo nam szkodzi ten trunek". Podał Imć Pan Hetman święconego jajka każdemu. My czekaliśmy z wielkim uszanowaniem, aż Pan Hetman pozwolił nam przysunąć się bliżej do stołu. Po niedługim czasie rzekł: "Używajcie Waszmości Panowie hojności gospodarza, a skromnie i honeste". Sam pokłoniwszy się, pożegnał wszystkich łaskawie i odjechał na zamek. Tu my dopiero zaczęliśmy reperować, co daj Boże; miód i kołacz najgorzej trzeszczał, bo był dziwnie smaczny. W otwartości i ochocie staropolskiej odbyliśmy tę biesiadę. Każdy położył, co chciał; nikt nie przebrał miary. Po wesołym "alleluja" rozeszli się wszyscy i dosiadłszy konia, ruszyli na zamek, gdzie była radość ze zmartwychwstania Pańskiego. Wszyscy dworzanie J. K. Mości i panów pospołu w dolnych izbach pili i jedli, a pamiętając na uroczystość święta Bożego, zbytku się strzegli.
[Mikołaj Pszonka, dworzanin hetmana Tarnowskiego, "Święcone u mieszczanina krakowskiego", z listu do żony, XVI wiek [w:] Łukasz Gołębiowski, "Lud Polski, jego zwyczaje, zabobony", 1830]
Juliusz Słowacki
Mamo kochana! Oto u nas w niedzielę Wielkanoc – u nas święto największe pamiątek, tu w protestanckiej ziemi ledwie uważane. Otóż mam do Ciebie prośbę, Mamo! prośbę dość śmieszną – oto, abyś mi przysłała przepis bab naszych, ale przepis bab prawdziwych, z szafranem i bez szafranu, z opisem, jak ma być piec gorący, kiedy je kłaść do pieca itp. Mają tu doskonałe cukierki i ciasta, ale ja zawsze o babach gadam, tak jak niegdyś Jan Śniadecki o paryskich brzoskwiniach – więc się babom zachciało widzieć baby, wiedzą albowiem, że to ciasto żeńskiej płci nosi nazwisko. Byłem tymi czasy na wieczorze u pani Wodzińskiej, o której podobno raz Wam pisałem. Ta chciała koniecznie na stole swoim mieć babę, ale jej zrobić nie umiano.
[Juliusz Słowacki, "Listy do matki", (Genewa, 24 marca 1834 roku), 1959]
Ignacy Chodźko
Powitany wesołym Alleluja, dzień zaświtał wśród nabożeństwa, dzień piękny, wiosenny! Gromadnie i hucznie wychodzono z kościoła. "Chrystos woskres! Chrystos woskres!" odzywa się naokoło; pozdrowienia te uroczyste mieszały się z wesołym gwarem pospólstwa, a rzeźwość, uweselenie i radość jaśniały na twarzach wszystkich. My także wracaliśmy do domu, przechodząc przez ulice chałupek; około każdej z nich familia poczciwych chłopków, w kupkę zebrana, czekała na poświęcenie swoich zapasów. Nasze damy powracały do domu w staroświeckiej na pasach kolasce, my piechotą krótką tę odbywaliśmy podróż, dając czas księdzu proboszczowi do przybycia dla podobnego obrzędu. Co za miły widok nas oczekiwał. W pierwszym pokoju, świeżą wysypanym jedlinką, długi stół, okryty najsmakowitszym Święconym. Tu, na środku, baranek z czerwoną chorągiewką na grzbiecie trzyma w zawróconym pyszczku garstkę młodej trawki, jakby zwiastując wracającą wiosnę; obok podpierają go dwoje tłustych prosiąt, a każde częstuje z paszczy czerwonym jajem...; dalej indyk utuczony, który sam jeden w całym domu przez Wielki Post nie pościł; szynka, główna ozdoba możnych i chudopacholskich święconych stołów; przy niej, dla zapewnienia apetytu żarłoków, ćwierć cielęcia szeroką zalega misę. Cóż mówić o półgęskach, ozorach, zającach, cietrzewiach zdolnych najgruntowniej stępiony obudzić apetyt? Na obu końcach stołu siadły szerokie, przysadziste, jakby tej spiżarni gospodynie, dwie okrutne baby. Ach! bez nich cóżby całe Święcone znaczyło? Na ich ogorzałych obliczach, jak na twarzy pijaka, gęsto wysypane czerwone garby, a ze środka czerniawa, lepka wysączona masa upewniała wprawne znawcy oko, że mimo straszne pozory, wewnątrz i zewnątrz smacznymi były. Garnitur pierogów i placków rozmaitego kształtu i nazwania zapełniał zdarzane między półmiskami przerwy, a wszystko razem gajem zielonego bluszczu zarosłe, troje razem zmysłów, widzenia, smakowania i powonienia, nęciło. […] Przybywa na koniec i ksiądz proboszcz; mój dziadunio przyjmuje go na ganku. Wnet w komżę przybrany, mając ze sobą organistę z miednicą i kropidłem, poświęca i błogosławi dary Boże, a ukończywszy obrządek, odwraca się z powagą do gospodarza i wyborną prawi orację przez połowę po łacinie i polsku. O! mój dziadunio był pełen erudycji i jezuickiej jeszcze łaciny; wzajemną zatem wyciął perorę proboszczowi, w której i dzisiejsza solenność i respekt dla jego pasterskiej godności acuminose połączone były. Tu już następowały powinszowania, w których mniej dowcipu, a więcej prawdziwej wylewało się czułości: syn i synowie, córki i zięciowie ze łzami w oczach, mało mówiąc, całowali ręce ojca swego i dobroczyńcy... Traktował potem gospodarz wszystkich z kolei pokrajanym jajem i nie opuścił najmniejszego dziecka; a z uczuciem równie życzliwym podawał talerz swym dzieciom, jak swym sługom i wiernej czeladce, która potem szła do piekarni i posilała się nie tak wytwornym, lecz równie obfitym święconym... O, Boże! gdzież się to wszystko podziało? Gdzież owa czysta i serdeczna wesołość, z którą codziennie i w pałacach i w niskich szlacheckich chatkach spotkać się natenczas można było? Gdzie ta obfitość powszedniego chleba, którym każdy gospodarz domu dzielił się chętnie z gościem lub z nieszczęśliwym?... Niestety! gdzież się to wszystko podziało?
[Ignacy Chodźko, "Dworek mojego dziadka", 1838]
Bogusław Zaleski
W pokoju obok jadalnego ustawiano długi stół przykryty długim białym obrusem, zwisającym do podłogi, ubranym widłakami i barwinkiem. Na stole kwiaty, a przy nich biały baranek z cukru z krzyżem i czerwoną chorągiewką. Ustawiona prefuzja [zestawienie] doskonałego jedzenia: głuszec pieczony z przypiętym łebkiem, skrzydłami i wachlarzem, dwa cietrzewie też z przypiętymi łebkami o czerwonych kolorach brwi, skrzydłami i lirą, indyk pieczony z doskonałem rodzynkowym farszem, prosię z rumianą skórką i kolorowym jajkiem w pysku, ogromna szynka z nadkrojoną i uniesioną, przypiętą goździkami skórą, wędzony łeb świński (to właściwie już tylko dekoracja), pieczeń wołowa, barania i cielęca ze znakomitymi borówkami, wędzone soczysta polędwica i pachnące dymem jałowcowym kiełbasy, doskonałe pasztety. Do tego rozmaite sosy – cumberland, majonez, tatarski, zimny chrzanowy, różne sałatki, tradycyjny biały ser, tzw. nieboszczyk z wpiętą gałązką barwinku. Ze słodkich ciast: torty w większej ilości: zazwyczaj orzechowy, wiedeński, tzw. szary – migdałowy, dalej mnóstwo mazurków, w tym oczywiście wspaniały cygański, królewski, pomarańczowy, bakaliowy, kruche z rozmaitymi masami i różne inne. Na rogach stołu piętrzyły się wysokie baby szafranowe z lukrowanymi na biało czapami. Świeża zielona sałata i rzodkiewki, dużo farbowanych jaj, wszystko udekorowane barwinkiem. Stół nie tylko pod względem smakowym, ale i kolorystycznym wyglądał naprawdę pięknie. Na osobnym stoliku – bateria butelek: stare wódki (sławna w naszych stronach korkozowiczówka) i wina.
[Bogusław Zaleski, "Wspomnienia", Kresy Wschodnie, przełom XIX i XX wieku, w: Irena Domańska-Kubiak, "Zakątek pamięci. Życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych", 2004]
Władysław Stanisław Reymont
W Borynowej izbie już wzięli szykować święcone. Izba była wymyta i piaskiem wysypana, okna czyste i ściany a obrazy omiecione z pajęczyn. Jagusine zaś łóżko pięknie chustką przykryte. Hanka z Jagusią i Dominikową [...] ustawiły pod szczytowym oknem, w podle Borynowego łóżka, duży stół, nakryty cieniuśką, białą płachtą, której wręby oblepiła Jagusia szerokim pasem czerwonych wystrzyganek. Na środku, z kraja od okna, postawili wysoką Pasyjkę, przybraną papierowymi kwiatami, a przed nią na wywróconej donicy baranka z masła [...] Dopiero zaś pierwszym kołem legły chleby pytlowe i kołacze pszenne z masłem zagniatane i na mleku, po nich następowały placki żółciuchne, a rodzynkami kieby tymi gwoździami gęsto ponabijane; [...] a na ostatku postawili wielką michę ze zwojem kiełbas, ubranych jajkami obłupanymi, a na brytfance całą świńską nogę i galanty karwas głowizny, wszystko zaś poubierane jajkami kraszonymi, czekając jeszcze na Witka, by ponatkać zielonej borowiny i tymi zajęczymi wąsami opleść stół cały.
[Władysław Stanisław Reymont, "Chłopi", 1901–1908]
Andrzej Rostworowski
Na Wielkanoc pojawiało się święcone, coś jak w wierszu El…y'ego – jakie było to święcone za dziadunia dziadzi lat. Przez całą długość biblioteki stał stół, chyba do dwudziestu metrów długi. W środku zielona altana, w niej baranek. Z dwóch końców stołu dwie głowy: świni pieczonej oraz dzika w skórze i z jajkiem w pysku. Głuszec, cietrzew, dzika kaczka w piórach, a potem już szynki gotowane i pieczone, całe stosy kiełbas, pieczone prosięta z kaszą, rolady, pieczone ptactwo, indyki nadziewane śliwkami albo kasztanami, jeszcze mięsiwa, galarety, auszpiki, sałatki, chrzany, sosy. A potem szeregi bab, które rozpoczynał baumkuchen sękaty, z kolei szła baba szafranowa, jajowa skromna, jajowa bogata, według receptury cioci Andzi, z przepisu doktorowej, potem mazurki: królewski, cygański, przekładanych z dziesięć gatunków, pomarańczowy, śliwkowy – tu królowały przepisy babci Zosi, cioci Mani albo po prostu z kalendarza. Wśród tego dobrobytu stały jeszcze misy kolorowych jajek, nierzadko pięknych pisanek – znowu arcydzieła ciotek. W jednym końcu na dostawionym z boku nieco niższym stoliku stały butelki, cały las butelek różnego formatu, koloru, o przeróżnych zawartościach, od wiekowej starki począwszy. Rozpoczynano od jajek i szynki, a po jakiejś godzinie wnoszono barszcz w filiżankach, którego zresztą było ad libitum. Dopiero długo po tym, jak już nawet jedzenie mazurków miało się ku końcowi, wnoszono herbatę i czarną kawę. Koło godziny piątej po południu szło się na folwark do domu rządcy, gdzie rozpoczynano wszystko od nowa.
[Andrzej Rostworowski, "Ziemia, której już nie zobaczysz. Wspomnienia kresowe", 2015]
Zdzisław Morawski
Ksiądz kanonik pojawiał się w białej albie, w birecie i ze stułą. Stół ze święconym stał pod ścianą, tą z freskiem warszawskim. Wydawał nam się wspaniały. Na środku wznosiła się na wielkim półmisku świńska głowa uwędzona w całości, a więc brązowego koloru, z jajkiem pisanką w półotwartym pysku. To była jedynie dekoracja. Po obu jej stronach leżały całe szynki – jedna gotowana, druga surowa, tylko wędzona – na sposób litewski. Dalej ułożona koliście biała kiełbasa otaczała całą górę pisanek najróżniejszych kolorów. Osobno stały półmiski z innymi odmianami kiełbas, z pasztetem, pieczonym udźcem cielęcym i wreszcie mazurki: czekoladowy z migdałami, pomarańczowy, morelowy, z masą z mleka, jajek i cukru, a w tyle, pod ścianą, wielkie baby lukrowane i placek z kruszonką. Na widocznym miejscu stały też dwie wysokie baby w kształcie odwróconej do góry dnem donicy. Była to ziemia obrośnięta rzeżuchą. Te zielone baby też były tylko dekoracją, choć lubiliśmy czasem skubać listki o ostrym smaku i zagryzać nimi inne potrawy. Cała rodzina i większość służby asystowała przy święceniu. My, nie wiedzieć czemu, chichotaliśmy cały czas, robiąc heroiczne wysiłki, aby nie wybuchnąć śmiechem, mimo groźnego spojrzenia Mamy. Później całowało się księdza w stułę i po jego wyjściu można już było spróbować ciast i mazurków. Mięsa nie wolno było dotykać, bo w sobotę obowiązywał jeszcze post. […] W czasie całych świąt, czyli przez dwa dni jadło się tylko święcone, a więc nie było gotowania w kuchni. Kucharz w białym fartuchu pojawiał się tylko raz dziennie, przed obiadem, aby – w zależności od potrzeb – dokroić wielkim, szalenie ostrym nożem szynek, kiełbas, mazurków czy babek. Do obiadu był też gorący barszcz odgrzewany w kuchni kredensowej, obok jadalnego, i podawany w filiżankach, a rano kawa zbożowa dla dzieci i herbata dla dorosłych.
[Zdzisław Morawski, "Gdzie ten dom, gdzie ten świat", 1997]
Magdalena z Nałęcz-Gorskich
Nasz stół, dzięki staraniom Mamy, był najładniejszym święconym jakie widziałam. Stół był zastawiony, ale nie przeładowany jedzeniem. Ciasta lukrowane na podstawach, mięsa na srebrnych półmiskach przybrane kolorowymi galaretami, sałatą. Nie jadło się przy stole, tylko przy małych stolikach ustawionych wzdłuż ścian. Dawało to dorosłym swobodę ruchów. Przed jedzeniem kucharka nakrajała dania w miarę potrzeby i każdy mógł jeść co chciał i nie nadwyrężając całości. Znowu patrzę na ten stół świąteczny, ale jest zupełnie inny niż srebrno-biały w dzień Bożego Narodzenia – jasny i kolorowy. Przez okna wpada moc wiosennego słońca, pachnie rzeżucha i różowe hiacynty, wanilia i szafran. Pośrodku kwiaty: tulipany lub hiacynty różowe w skrzynce otulonej różową bibułką. Po obu stronach wielkie baby szafranowe i sękacz. Od strony schodów świńska głowa w białym czepcu z papierowymi wstążkami i kolorowym jajkiem w zębach, pieczeń cielęca w wianku sałaty i rzodkiewek, indyk ze srebrnymi kończynami, faszerowane prosię leży cały z czerwonym jajkiem w żółtym pysku i cietrzew z ogonem i cudna różowa szynka, a przy niej sos chrzanowy. A między mięsem ciasta: tort orzechowy przybrany lukrem kawowym i orzechami włoskimi, czekoladowo-czarny z piramidą owoców kandyzowanych, mazurek cygański, rodzynkowy, makaronikowy lub pomarańczowy i arcydzieło kulinarne – wielki kwadratowy marcepan, ślicznie przybrany. Szpekuchy [pieczone pierożki z boczkiem i cebulą], sery, placki, kolorowe jajka i biały baranek z czerwoną chorągiewką w altance z rzeżuchy. Siądźcie i używajcie popijając słodkim węgrzynem.
[Magdalena z Nałęcz-Gorskich, "Powrót do Żmudzi", 2018]
Maria Dąbrowska
Obeszliśmy stół dookoła. Wyciągnęliśmy cichaczem jeszcze jeden przepyszny migdał z placka – bo sterczał z boku – źle włożony, jak niepotrzebny biały ząb. Niby małe wyżły wciągnęliśmy w nos słodszy od cukru zapach wanilii, przypalaną woń migdałów – gorzki aromat pomarańczowej skórki – i ostrą wonność pieczonych ciast. Na końcu języka czuliśmy pachnącą słoność pozłocistej skórki indyka i kruchą delikatność białej cielęciny. Oczy nam ze skóry wyłaziły, tak że nas w końcu przepędzono na dwór, żebyśmy wyglądali na księdza. Przed domem w całym okręgu dziedzińca na jego białych kamieniach siedziały baby ze wsi – pobożne jak na mszy. Koszyki ze święconym stały przed nimi niedomknięte – pachnące z daleka szafranem, kiełbasą i chlebem. […] Drzwi domu pootwierano na ścieżaj. Nie trzeba się od niczego odgradzać. Niech po pokojach chodzi słońce i niech chodzą dzieci chłopskie. Niech wejdzie wyżeł Tumry i rozedmie płaty nozdrzów, ciągnąc duch dziwacznie pięknego jedzenia. Niech sobie wszyscy z domu wychodzą na dwór, nie ruszając klamki. Niech sobie matka usiądzie między babami. Niech się i ona poskarży na swoje stare kłopoty. Na stół świąteczny padło słońce i odziało pozłotą rdzawe ciasta. Między zielenią borówek fiołki spinały białe festony obrusa na kształt ametystowego guza. Gdy ksiądz przyjechał i z pomrukiem pacierza strząsnął kędziory kropidła, przeleciały krople święconej wody przez obszar słońca brylantowymi skrami i jak gwiazdy – padły nam w lica i w oczy.
[Maria Dąbrowska, "Uśmiech dzieciństwa", 1920]
Melchior Wańkowicz
Jak Wilia miała swoje tradycyjne potrawy, tak i Wielkanoc miała swoje niezbędne minimum... Musiała być ogromna głowizna z jajkiem w pysku, pieczone prosięta, gotowana szynka – przysmak, który mieliśmy tylko na Wielkanoc, bo przez cały rok jedliśmy tylko wędzone szynki. Były, wstyd przyznać się, wszelkie rodzaje zwierzyny, bo Nowotrzeby pojęcia nie miały o ochronie zwierzyny, w lasach polował ko chciał, i babka od kłusowników kupowała wszystko o każdym czasie. Były to złe tradycje [...] Ciasta miały swoją hierarchię. Musiał być "dziad", "cygan", "prześcieradło", nie mówiąc o babach olbrzymach i sękaczu z dwustu jaj. Pośrodku wszystkiego stały dwie arki z rzeżuchy, w które wstawiane były baranki z cukru. Dla czeladzi ustawiano wielkiego barana z masła z oczami ze śliwek suszonych. Od rana nie jadło się nic i poprzednich dni mało. Modlitwy trwały aż do południa, jak zwykle ze służbą. Aż kiedy buchnęło: "Wesoły dzień nam nastał...", wiedzieliśmy, że otworzą się drzwi, wjedzie taca z ćwiartkami jajek, którymi babka podzieli się ze wszystkimi nie szczędząc maksym i napomnień. Po czym służba pójdzie do swego stołu, a my do swego. Babka rozpoczyna, biorąc na talerz kawałek głowizny wycięty koło ucha. Panowie skupiają się przy wódkach. My szmyrgamy z talerzami i krajemy, co chcemy. […] Po generalnym objadaniu się szło towarzystwo ociężałym krokiem do stołowego na rosół w filiżankach. Potem długo w noc przewraca się w boleściach żołądka wuj Sewerutek, narzekając, że na pewno ten rosół zaszkodził.
[Melchior Wańkowicz, "Szczenięce lata", 1934]
Jan Parandowski
Stół, nakryty białym obrusem, na swój sposób wyobrażał święto wiosenne. Czarodziejska rzeżucha, posiana na dużej butelce, oklejonej szarą bibułą, wyrosła w rozwichrzony słup zieleni. Cztery doniczki hiacyntów, białych, czerwonych, niebieskich i liliowych, mieszały swą wielkanocną woń z promieniem słońca, który przekradł się gdzieś ponad dachami, wszył się w górną szybę pokoju ojca i przez uchylone drzwi dobiegł do kryształowej karafki z wodą święconą, załamując się w niej wielokrotną tęczą. Światło i zapach czyniły lekkim ten stół, który przede wszystkim zdawał się być zbiorem kształtów i kolorów. W rzeczywistości był aż nadmiernie ciężki od dostatku. Pośrodku, przedzielone hiacyntami, leżały dwa torty, orzechowy i prowanski, wyłaniające się z papierowych koronek, połyskujące szklistym lukrem, z wianuszkiem różnobarwnych kandyzowanych owoców po wierzchu. Na jednym końcu zebrały się wędliny: szynka o różowym uśmiechu, kiełbasy sczerniałe od jałowcowego dymu, polędwica; na drugim – dwie baby, przedstawicielki tuzina swojego rodu, który jeszcze w Wielki Piątek wyszedł z wysokich glinianych form; jedna baba była nadkrojona, aby świadczyć o swej szlachetności złocistym jak miód wnętrzem. Jasna tafelka nugatu, przyodzianego w bladożółte andruty, i ciemny złom przekładańca symbolizowały inne gatunki ciast, dla których nie znalazło się miejsca. Tak samo symboliczna była butelka wina i karafka z niebieskiego szkła, napełniona nalewką. A pomiędzy tych dostojników stołu wciskało się pospólstwo świąteczne: baranek z cukru ze srebrnym dzwoneczkiem na czerwonej wstążce, kawałek chrzanu jak ostrugany kijek, kilka jaj ufarbowanych na niebiesko, czerwono i zielono, masło w szaroniebieskim kamiennym naczyńku, wreszcie na osobnym talerzyku jajka pokrajane i przeznaczone do składania życzeń. […] Ksiądz podniósł okulary znad benedykcjonału i rozejrzał się po stole, aby zapamiętać jego treść, którą miał przyjąć do chwały łacińskiego języka. Wymieniał po kolei mięsa, jaja, ciasta, napoje i zanurzając w wodzie kropidło, strząsał na każdą rzecz parę kropel, jakby ją nie tylko błogosławił, ale i chrzcił dostojniejszym imieniem. Dla niektórych, nie znalazłszy nazwy, objął je łaskawym: "et cetera comestabilia" i raz jeszcze potrząsnął kropidłem: – Per Christum. Dominum nostrum.
[Jan Parandowski, "Niebo w płomieniach", 1936]
Natan Gross
W Wielką Sobotę [24 kwietnia 1943] poszliśmy do kościoła święcić jajka. Zdawało mi się, że cały dom na nas patrzy. Wysłałem [brata] Jerzyka na zwiady, żeby zobaczył i nauczył się, jak to się robi, a sam stanąłem w kolejce z koszykiem w ręku i bólem w sercu. [...] Stałem w kolejce, pogrążony w niewesołych myślach, chwytając uchem strzępy rozmów, nie zawsze miłych sercu, gdy wreszcie Jerzyk wrócił z wywiadu i oświadczył, że to nic nie jest. I rzeczywiście nic nie było. Ksiądz pokropił jajka i wróciliśmy do domu. W tym czasie wszyscy już mówili, że w getcie coś się dzieje. Ale co, dokładnie nikt nie wiedział. Słychać było strzały, czasem mocniejsze wybuchy. Przypuszczalnie akcja, wysiedlenie. Co to jest akcja, wiedzieliśmy dobrze. Nazajutrz przyszły już konkretne wiadomości zza muru: Żydzi walczą! Żydzi się bronią!
[Natan Gross, "Kim pan jest, panie Grymek?", 1991]
Stefan Wiechecki (Wiech)
Przede wszystkim jajeczko! Jest to danie religijne i do nażarcia się nie służy, znakiem tego nie należy z każdem jednem życzeniem całej sztuki opychać, ale trzymając na widelcu ćwiartkie, najmarniej dwie osoby nią załatwić. [...] Po jajku do stołu się nie pchać, bo w przyzwoitem domu gospodarz swoje wyrachownanie ma i tak oblicza, żeby koryta dla wszystkich starczyło... Jeżeli się widzi, że gospodyni cielęcinę z galaretą [...] ciągle za baranka odstawia, trzeba zmiarkować, że jutro też się gości spodziewa i baranka nie odsuwać, a zająć się czemś innym. Tylko tak postępując, mamy gwarancję, że uszanujemy tradycję i wróciem do domu o własnej sile, a nie karetką pogotowia, w którem także samo ludzie pracują i swój odpoczynek mieć muszą.
[Stefan Wiechecki (Wiech), "Dryndą przez Kierbedzia", 1960]
Maria Iwaszkiewicz
Ojciec chciał mnie rozweselić i zaczął opowiadać o przygotowaniach do świąt wielkanocnych w domu moich dziadków. W Wielki Poniedziałek tłukło się cukier na mączkę, tłukło się kardamon, korzenie, przebierało rodzynki, przesiewało mąkę. We wtorek piekło się drożdżowe mazurki i pomniejsze ciasta, we środę – mazurki trwalsze i szyło się formy papierowe na ciasta, czwartek poświęcało się pieczeniu tortów i zwykłych mazurków, piątek, był wielkim dniem pieczenia bab. W sobotę przyrządzano mięsa, farbowano jaja i trochę ciast do święcenia. Wysłuchawszy tego opisu, nagle rozpłakałam się i nie bardzo umiałam wytłumaczyć, dlaczego. Już za moich czasów jedzenie wielkanocne nie było tak tradycyjnie i uroczyście świętowane jak za dawnych lat. A we mnie od małego ciągoty do dobrej kuchni były silne. Może zatem zrobiło mi się żal tych jakoby trzydziestu gatunków mazurków, jakie umiała piec moja Babka Iwaszkiewiczowa.
Przy przygotowaniach do Wielkiejnocy na Stawisku rej wodziły w kuchni Ciotki, siostry Ojca. Babcia ze strony Mamy nie popierała "obżarstwa" świątecznego. Ciotki zatem robiły cudowne mazurki figowe i bakaliowe na opłatku. Pozwalały nam przy tym pomagać, czyli kręcić masę z białek czy łuskać migdały. Malowałyśmy też jajka. Do tej czynności specjalnych zdolności nie miałam. Siostra robiła to ślicznie, a i Ojciec nie najgorzej. W późniejszych czasach najładniejsze pisanki chowałyśmy przed jedną z łakomych babć, która miała zwyczaj po skosztowaniu wszystkich potraw zjadać jajko na twardo i niestety wybierała do tego najpiękniejszą pisankę. O ile na święta Bożego Narodzenia nie kultywowało się u nas tak zwanego obżarstwa, o tyle na Wielkanoc było ono w jakiś sposób nie do uniknięcia. Mama nie dawała nam przed niedzielą rano nic tknąć ze święconego, pięknie już ustawionego na stole. Czasem nie wytrzymywało się i jacyś nieznani sprawcy odłamywali coś niecoś. Rano schodziło się do stołu, by zjeść rzecz, która nigdy poza tym świątecznym dniem już tak nie smakowała – kawał babki posmarowanej masłem i przykrytej plastrem domowej szynki. Smak tego był nieporównany. W południe nie siadało się do stołu jak zwykle, ale stół nakrywało się na zasadzie bufetu i można było siadać z pełnym talerzem, gdzie się chce. Istniała przez długie lata tradycja, że "młodzież" jadała wtedy na znajdującym się w stołowym fortepianie. Kiedy byłyśmy jeszcze małe, dostawałyśmy zawsze specjalne święcone z marcepanu dla lalek, na miniaturowym stoliczku. Były tam zwykle: szynka, świńska głowa (nie wiem dlaczego), serek, zwój kiełbasy, kolorowe jajka i dwie buteleczki z jakimś płynem, udającym wino białe i czerwone, który za żadne skarby nie chciał się z tych buteleczek wylać. Nie pomagało nawet wysysanie. W zależności od firmy, jaka robiła to święcone, było ono mniej lub bardziej szkodliwe. Najlepsze było od Frambolego, z prawdziwego marcepanu. Ale po "dorosłym" święconym zjedzenie jeszcze lalczynego z marcepanu nie zawsze kończyło się dobrze.
[Maria Iwaszkiewicz, "Z moim ojcem o jedzeniu", 1980]
Wiesław Myśliwski
Nie wiem, czy Bóg umarł czy zmartwychwstał, czy to wszystko prawda, ale święcone jajka mają inny smak od nie święconych. I nikt mi nie powie, że mi się tylko tak zdaje. Na co dzień mogę wcale jajek nie jeść, a święconych zjem dziesięć na raz i nie zatka mnie. Ani chleba mi nie trzeba, trochę soli wystarczy, ma się rozumieć, też święconej. A najlepiej z chrzanem, a chrzan powinien być nie tylko święcony, ale mocny, żeby nosem bił. Piekła matka babki na Wielkanoc, słynne były te jej babki. Mogło cały przednówek nie być mąki na nic, mogło nie być na podbitkę do żuru, ale na babki od razu po żniwach, gdy się z nowego spytlowało, zostawiała, co na babki, a reszta, póki starczy. A kiedy przyniosła ze strychu jedną z takich babek, bo na strych się je po upieczeniu wynosiło, ojciec, Michał, Antek, Stasiek obsiadali stół jak kuny przerębel i aż ślina im ciekła, kiedy matka tę babkę krajała. A ja wolałem święcone jajka nawet i od babki. I przeważnie mienialiśmy się, oddawałem któremuś swój kawałek babki, a on mi swoje jajko. Gdyby nie święcone jajka, mogłoby dla mnie nie być Wielkanocy. Bo po prawdzie co to za święto? Ni zima, ni wiosna. A prócz tego nigdy nie wiadomo, kiedy wypadają. Trzeba za każdym razem w kalendarz zaglądać, jak tam wyznaczyli. I co roku kupuj nowy kalendarz, gdy się chcesz dowiedzieć, jakby to nie mógł się człowiek raz na zawsze przyzwyczaić. Urodziłem się w Wielki Piątek, to nie mogę powiedzieć, że w Wielki Piątek, bo każdego roku Wielki Piątek kiedy indziej. To może i Pan Jezus nie umarł i nie zmartwychwstał, jak co roku kiedy indziej? […] A jajów święciło się zawsze u nas kopę. Malowało się pół na pół, w łupinach z cebuli na czerwono i w młodym życie na zielono. I zawsze ja chodziłem święcić, bo mi się wydawało, że nikt tak nie oświęci. Wciskałem się tam, gdzie ksiądz zaczynał, żeby jak najwięcej kropel z kropidła padło, bo dalej to ksiądz tylko machał, a mało co padało. Kawaler już byłem, a jeszcze chodziłem. I dopiero w wojnę, kiedy w partyzantkę poszedłem, zaczął chodzić Antek, a po Antku Stasiek. Ale nie nachodzili się długo. Najpierw jeden, potem drugi w świat poszli i znowu na mnie przyszło chodzić święcić, bo co by to za Wielkanoc była bez święconych jajek. Może nie być placka, może nie być kiełbasy, ale święcone jajka muszą być. Zje się takie święcone jajko, to gdy się nawet nie ma z czego cieszyć, zawsze to alleluja.
[Wiesław Myśliwski, "Kamień na kamieniu", 1984]
Andrzej Drawicz
Widzę ją [Marię Aleksandrowną Płatonow] teraz w wieczór prawosławnej Wielkanocy; doznałem zaszczytu zaproszenia na paschę, stosowną potrawę, skomponowaną z sera i wymyślnych ingrediencji w prawdziwym petersburskim guście. Jesz'tie, Andriej Josifowicz. Starik eto oczen' lubił. [Niech pan je, Andrzeju Josifowiczu. Staruszek to bardzo lubił.] "Starik" to Andrzej Płatonow, patrzący na nas z fotografii i rzeźbionego popiersia, a ożywiony ogromnym do siebie podobieństwem dorosłej już teraz córki, Maszy. Jem paschę. Maria Aleksandrowna, też już matronowata, z gładko, po rosyjsku zaczesanymi i upiętymi w węzeł czarnymi włosami, w świątecznej sukni z koronkowym kołnierzem, opierając o stół pełne, odsłonięte do łokci ramiona – patrzy na mnie z uśmiechem. Tak, ma to wszystko coś z Pitra. Atmosfera jest odprężona. […] To było całą epokę temu, przed kilkunastu laty, i kiedy wspominam dzisiaj jej nieustanne rozedrganie, szczególnego sensu nabierają słowa rosyjskiego pożegnania zmarłych: mir prachu twojemu. Pokój twoim prochom, wdowo po Andrzeju Płatonowie.
[Andrzej Drawicz, "Pocałunek na mrozie", 1990]