Intryga książki daje czytelnikowi wrażenie obcowania z powieścią łotrzykowską, a raczej z jej zmodyfikowaną formą, ponieważ w "Prymitywie" nie ma ani pierwszoplanowej narracji, ani głównego bohatera. Poniekąd jest to także powieść szkatułkowa, jakkolwiek bez linearnego, przyczynowo-skutkowego sposobu prowadzenia akcji. Proza Kołodziejczyka przypomina pozbawioną chronologii grę luźno zazębiających się epizodów, zmierzających do nigdy nieosiągalnej puenty, co ją czyni pokrewną z ducha scenariuszowi filmu "Pulp Fiction" Quentina Tarantino.
Wrażenie obcowania w tym tomie z całkiem nową formą literacką pogłębia konsekwentnie stosowany przez Marcina Kołodziejczyka innowacyjny styl. Łączy on w sobie błyskotliwość erudycyjnych odniesień ("Wszędzie ta nabrzmiałość i gęba zamiast zwyczajnej twarzy" – ukłon w stronę Gombrowicza), z zaskakującymi metaforami ("taki był dotąd siarczysty i dziarski, że można było o niego zapałki trzeć" – porównanie à la Chandler), z odkrywczymi neologizmami ("wagomać" – czytelne nawiązanie do zawołania "awruk" u Lema), z inwencją słowotwórczą ("turbofeminizm kastrujący" czy "satrapijny mosznoprymat" – jak z Witkacego) i całą resztą pisarskiego prestidigitatorstwa ("Koniec końców poeksperymentowali nawzajem z genitaliami, ale w sposób niesatysfakcjonujący żadnej ze stron"). Osobną kategorię stanowią zapładniające pamięć stwierdzenia: "Dominowało polskie uczucie niezasłużonej krzywdy" lub też zwięzła charakterystyka jednej z postaci: "nadzieja jedynie, że ta jego Czarodziejka dużo bierze na rękę i facet może sobie w spokoju poleżeć z gazetą czekając na wylew".
Niekiedy napotykamy spostrzeżenia jakby stworzone do cytowania: "Praca sprawiała im radość – widać cudzoziemcy". Z kolei pisząc o dronach na usługach służb specjalnych, które to urządzenia mają za zadanie śledzenie poszczególnych obywateli, autor niejako antycypował zabiegi jednej z naszych specsłużb, posługujących ultranowoczesnym systemem inwigilacyjnym o kryptonimie Pegasus. Mniej lub bardziej czytelnych odniesień do chwili obecnej jest zresztą w tej powieści sporo (co zresztą nie działa na jej korzyść, ponieważ z czasem na pierwszych stronach gazet zagoszczą zupełnie nowi gracze, a wtedy kontekst polityczny stanie się niezrozumiały).
Ostatnio w autobusach warszawskich montują te takie małe reklamowe telewizorki i puszczają na nich ogłoszenia o chemii piorącej i ideologię dla narodu. Akurat poleciał komunikat, cytat: są takie ulice, na których bez rozlewu krwi nie mogłoby narodzić się piękno.
"Epopeja narodowa", jak głosi przewrotny podtytuł książki, ma ambicje ukazać stan polskiego ducha widziany z perspektywy nie elity – jak szlachta w "Panu Tadeuszu" Adama Mickiewicza – lecz ogółu ludzi, którym los poskąpił dostępu do wiedzy, wykształcenia, stanowisk, lepszego uposażenia, a przez to skazanych na życiową wegetację i społeczną marginalizację. Zamiast ziemiańskiego dworku i jego mieszkańców hołdujących patriotycznym ideałom, w "Prymitywie" mamy do czynienia z osobnikami z samego dna ludzkiej egzystencji, gnieżdżącymi się głównie w blokach bądź w melinach warszawskiej Pragi. Ze szczególnymi okazami homo sapiens, których najprościej można by sklasyfikować jako cywilizacyjnych troglodytów: hołdujących filozofii Kalego, sztywno trzymających się bogoojczyźnianych haseł i ciasno pojętych hurrapatriotycznych stereotypów, wrogich wszelkiej odmienności.
Wbrew pozorom u nas pełno jest zdolnych, bezrobotnych chłopaków po podstawówce, którzy tylko czekają, żeby przyszła jakaś Partia i spełniła ich marzenia o dobrze płatnej pracy lżejszej niż sen. Żeby zdobyć taką pracę, dadzą po ryju komu trzeba i pomaszerują w każdym marszu, w którym strzela się z biało-czerwonej magnezji.
W miarę lektury książki łapiemy się na poznawczym dysonansie. Z jednej strony czytamy bowiem o rozmaitych "strasznych mieszczanach" czy tzw. menelach, przedstawionych w sposób pozornie (bo nie po reportersku) obiektywny. Z drugiej zaś strony w ich niepozbawionym krytycyzmu opisie wyraźnie wyczuwa się ostrą satyryczną kreskę, co czytającemu daje znaczącą przewagę nad tak naszkicowanymi bohaterami i pogłębia do nich dystans: "Skończmy w tym kraju z kołtuństwem! To oczywiście telewizja prywatna tak mówi, idąca przy nodze na pasku antypolskości".
Czwartej władzy, z wyłączeniem mediów niezależnych, w prozie Marcina Kołodziejczyka niezgorzej się zresztą obrywa:
Praktyczną wiedzę o świecie i powiecie publicyści czerpali z kilku wypróbowanych źródeł: z kawiarni, od znajomych, ze wspomnień dzieciństwa, jak też z wieczornych programów informacyjnych, w których sami brali udział. A opiniotwórczość krystalizowała im się w samochodach – gdy co dzień jechali przez miasto z parkingów podziemnych, pod miejscami rezydowania, do parkingów w redakcji – w ich wizji coraz częściej wyczuwało się klimat samochodu, a coraz mniej autentyki dziejącej się poza wnętrzem samochodu.
Powstaje dylemat, z kim czytelnik powinien trzymać sztamę. Czy z grupką pewnych prażan – wykolegowanych na własne życzenie lub przez złowrogie fatum – czy wraz z usuniętym w cień autorem/narratorem uznać własną przewagę – społecznego statusu, szerszych horyzontów etc. – i postaci powieści potraktować pobłażliwie? Kołodziejczyk reporter miał ten przywilej, że jego czytelnik mógł utożsamiać się z jego bohaterami, czego z kolei trudno oczekiwać w przypadku Kołodziejczyka prozaika. Słowem – coś za coś.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że pomimo wielu plusów, o których się tu obszernie rozpisałem, powieść jako całość – w warstwie czysto narracyjnej – zawodzi. Trzeba przebrnąć przez blisko pięćset stron druku, żeby się przekonać, że ani poważnego przewartościowania znaczeń ani też przewrotnej kulminacji autor na tych kartach nie zawarł. Szkoda, bo parafrazując pisarza można powiedzieć, że wykonał on "wieczne padnij bez powstań".
Ponadto innowacyjne zabiegi formalne stanowią czytelniczą podnietę przez kilkadziesiąt pierwszych stron. Później, jak to zazwyczaj z neofickim zapałem twórczym bywa, następuje moment, w którym ekwilibrystyka słowna czy stylistyczna zaczyna nużyć, a niekiedy wręcz wnerwiać. Bo choć nietrudno zgodzić się z autorem, że: "Świat jest ogólnie mały, a Praga jest jak cały świat", przednie anegdoty czy czytelne aluzje do aktualnej sytuacji kraju nie tworzą jeszcze, i'm sorry, story. Dzieła.
Marcin Kołodziejczyk urodził się w 1973 roku w Warszawie. Od 18. roku życia pracuje jako reporter i dziennikarz. Jest autorem książek reportażowych "B. Opowieści z planety prowincja", "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich", "Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne", "Peryferyjczyk", a także (z Marcinem Podolcem) komiksu "Morze po kolana". Za reportaże otrzymał m.in. nagrody reportażystów Melchiory (m.in. Melchior 2015 w kategorii Inspiracja Roku), wyróżnienie Pióro Nadziei Amnesty International, I nagrodę polskiej edycji konkursu "Za różnorodnością, przeciw dyskryminacji". Był siedmiokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż i publicystyka. Jest także dokumentalistą – zdobył Discovery Encouragement Award i dwukrotnie nagrodę festiwalu Planete Doc Review w kategorii prozy dokumentalnej. Od 2000 roku jest związany z tygodnikiem "Polityka".