Tak zjadliwy społecznie reportaż byłby nie do zniesienia – zbyt paternalistyczny, zbyt histeryczny, zbyt przejaskrawiony. Takie reportaże w Polsce pisze się często i często wzbudzają one zachwyty środowiska. Sądząc po reakcjach czytelników, bywają oni mniej zadowoleni, właśnie z tego powodu.
Marcin Kołodziejczyk na szczęście nie napisał reportażu, chociaż jest reporterem, jednym z czołowych piór "Polityki". Pozbierał historie, miejsca i postaci, które nie zmieściły mu się na łamach tygodnika i wydał zbiór opowiadań z podtytułem "przypadki mieszczan polskich". Wbrew temu, co ten podtytuł mógłby sugerować, mieszczanie to nie tylko spadkobiercy pani Dulskiej czy rodziny Borejków, ale wszyscy mieszkańcy naszych miast. Ci z warszawskiej Pragi, i słoiki instalujące się w nowym bloku na Białołęce, i postkomunistyczni małomiasteczkowi notable.
Czy coś ich łączy? Tych z Pragi i z Białołęki na pozór niewiele, choć mieszkają na tym samym, prawym brzegu Wisły. Ciągle jeszcze postrzeganym jako gorszy, ale przecież "gorszość" społecznych nizin powinna być czymś innym niż "gorszość" zaludniających korporacje i strzeżone osiedla świeżo przybyłych do Warszawy "słoików". Ale czy naprawdę? Może różni ich/nas tylko poziom aspiracji – zdaje się sugerować Kołodziejczyk. Ci z nowego bloku na Tarchominie, przybysze z jeszcze bardziej prawobrzeżnej wschodniej Polski, chwytają się kurczowo świeżo nabytego status quo. W opowiadaniu "Demograficzny" życie upływa im na dopasowywaniu codziennej egzystencji do wyobrażonego modelu szczęśliwego i zaspokojonego mieszczanina. Te wysiłki – wymyślne diety, fikuśne rasowe pieski na smyczy, dizajnerskie meble i wypolerowane samochody – są tak samo groteskowe i po drobnomieszczańsku skoncentrowane na formie, jak były w Krakowie za czasów pani Dulskiej.
Na takim tle wydaje się, że "mieszczanie" z Grochowa i Starej Pragi po prostu żyją, choć – jak w opowiadaniu "Niedziela w Skaryszewskim" - i ich egzystencja jest poddana rytuałom. W skład tych rytuałów wchodzi i ilość piw, które trzeba podczas takiej niedzieli wypić, i traktowanie jak popychadła własnej małżonki. Przynajmniej u Kołodziejczyka, który w opowieściach grochowsko-praskich krąży niebezpiecznie blisko stereotypu. Jeśli można mieć zastrzeżenia do jego prozy, to właśnie o to nazbyt idealne wpasowywanie w oczekiwania czytelnika lewicowo-liberalnych mediów. Bohaterowie "Dysforii" są tacy sami, jak idealni bohaterowie reportaży w "Polityce" – nuworysze obrzydliwie nuworyszowscy, a lud patriarchalny i zaglądający do kieliszka. Na tym tle dobrze wypada opowiadanie o peerelowsko-eseldowskim działaczu z małego miasteczka, najbardziej ze wszystkich sprawiające wrażenie, że jest oparte na prawdziwej historii - ma zaskakującą pointę i przez to wymyka się stereotypowi.
Tytułowa dysforia to stan, w którym człowiek – pod wpływem leków, choroby psychicznej – reaguje na bodźce w sposób wielokrotnie nieproporcjonalny. Narrator ostatniego opowiadania w tomie Kołodziejczyka reaguje tak na odgłosy remontu zza ściany pod wpływem sączącej się z telewizora skomercjalizowanej bezmyślności. Ale bohaterowie wszystkich tych opowiadań żyją w świecie, w którym codzienne bodźce są po wielokroć nieznośne – za dużo dzieje się dookoła, za dużo wymagamy od siebie w dążeniu do idealnego życia. To obraz świadomie przesadzony, ale przekonujący, bo doskonale wystylizowany. Kołodziejczyk jest mistrzem języka i może sobie pozwolić, żeby jego reguły nagiąć do swoich potrzeb. Jego zdania czasami kończą się w połowie, czasem błądzą po gramatyce. Oddają bezradność bohaterów nie tylko wobec polszczyzny.
Miłada Jędrysik, wrzesień 2015
Marcin Kołodziejczyk
"Dysforia"
Wielka Litera, Warszawa 2015
ISBN: 978-83-80320-33-8
Liczba stron: 292
Rodzaj okładki: twarda
Rozmiar: 205 x 135