Przy wszystkich tych niuansach "Kobieta…" okazuje się obrazem paradoksalnym. Podczas gdy zazwyczaj to ekranowa publicystyka zabija film, u Szumowskiej i Englerta właśnie filmowe socjologizowanie okazuje się ciekawsze i lepsze niż (nie dość pogłębiona) warstwa psychologiczna. Ich obraz działa mocniej, gdy twórcy wprost wyrażają swoje stanowisko wobec tematu transseksualności – na przykład w scenie sądowej batalii, w której pokazują okrucieństwo systemu prawnego skierowane w osoby transpłciowe czy w finałowej sekwencji, gdy bohaterka filmu poznaje młodych ludzi ze środowiska LGBTQI. Szumowska i Englert stają wtedy przy wykluczonych, okazują wsparcie, a ich film jest głosem w obronie, wołaniem, które ma uwrażliwiać na drugiego człowieka. Nie ma tu może filmowej szlachetności i formalnego wyrafinowania, jest za to szczerość twórców – wobec widza i bohaterów.
Siła publicystyczno-felietonowych komentarzy Szumowskiej i Englerta jednocześnie uwypukla największą słabość ich obrazu, którym jest psychologiczna powierzchowność. Bo choć twórcy "Kobiety…" przez dwie godziny niemal nie odstępują z kamerą od głównej bohaterki, jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że nie pogłębiają wystarczająco jej psychologicznego portretu. Owszem, mistrzowskie kreacje Mateusza Więcławka i Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, dwojga aktorów o wielkiej wrażliwości i ekranowej charyzmie, przez długi czas skutecznie to przesłaniają, ale stworzona przez Szumowską i Englerta postać pozostaje raczej symbolem niż żywym człowiekiem. Nie widzimy jej przemiany, rozterek, które kazałyby zawrócić z raz obranej drogi, i przeszkód, które zmusiłyby ją do weryfikowania słuszności celu, do którego dąży.