Szczególnie przykre są momentami fragmenty poświęcone Urszuli Broll. Mimo ogromnej roli, jaką odegrała w tym środowisku, nieraz jej osoba i działalność schodziły na dalszy plan – także wobec wspomnianej przez ciebie niespożytej energii jej męża, Andrzeja Urbanowicza.
W nielicznych publikacjach na temat Piastowskiej, które pojawiały się na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat, zazwyczaj była mowa o Śnialni jako o pracowni Urbanowicza czy o duecie Urbanowicz-Waniek. W tekstach o polskim buddyzmie też pojawiały się stwierdzenia jakoby to sam Urbanowicz go stworzył. Broll, która była kluczową postacią w tym środowisku, gdzieś w tym wszystkim przepadła. A moim zdaniem, była jedyną osobą w tym kręgu, która mogłaby swoją sztuką zawojować świat. Była najstarsza z nich wszystkich, w momencie, gdy Pracownia się zawiązywała, miała już markę uznanej artystki: zyskała sławę w latach 50., gdy w grupie St-53 tworzyła sztukę nowoczesną, która nie poddawała się socrealizmowi. I to jej miasto przyznało strych na Piastowskiej 1 na pracownię artystyczną.
A jednak, mimo wszystko, Broll wyszła z tej historii wygrana, bo pomimo bagażu wojennych i tużpowojennych traum oraz patriarchalnej opresji udało jej się obronić swoją wrażliwość i stworzyć niepowtarzalną sztukę. wybić się na niezależną osobę – na własnej duchowej ścieżce i z własną twórczością. To świat zawalił, że nie dał jej możliwości, dzięki którym mogłaby więcej stworzyć. Pracować nad rzeczami, jakich chciałaby dla siebie, bo w pewnym momencie musiała malować na sprzedaż, żeby przeżyć.
Jest w historii Śnialni epizod, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. To opowieść Wańka o momencie z przełomu lat 60. i 70., gdy Urszula była typową matką-Polką z małym dzieckiem i mężem, który żeby podkręcić się w pracy twórczej, mieszał spirytus z amfetaminą, dostępną wówczas w aptekach. Cały dom był na jej głowie, ale nie chciała rezygnować ze sztuki i wtedy to zaczęła tworzyć akwarele. Dobrze tu uwidacznia się ten kontrast – Urbanowicz malował wówczas wielkie na pół ściany płótna olejne, a Urszula miała kartki papieru i akwarelki, w kąciku, który sobie w domu wygospodarowała.
Czy aby ta technika nie była wybrana na miarę możliwości matki-Polki? Bo to nie tylko praca z farbą, ale przede wszystkim z wodą – kładzie się plamę, ona musi wyschnąć, trzeba zrobić przerwę. Waniek opisywał to tak, że Urszula pociągnęła pędzlem, poszła przewinąć syna, w międzyczasie plama wyschła, położyła drugą, wracała do domowych zajęć i tak dalej. I w ten sposób w codziennej krzątaninie wypracowała niepowtarzalną akwarelową technikę, a użyła jej do obrazów absolutnie fascynujących.
W latach 90. Pracownię przejął Andrzej Urbanowicz. Swoją drogą ciekawe wydaje mi się to, że zainteresował się wówczas magią chaosu – brzmi to jak magia skrojona pod transformacyjne realia.
Fenomenem jest niesamowita żywotność tego miejsca – zasadnicza piątka artystów (Urszula Broll, Andrzej Urbanowicz, Henryk Waniek, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik), która stworzyła Pracownię na Piastowskiej, urodziła się w latach trzydziestych lub wczesnych czterdziestych. Przez sześć dekad swojej działalności Śnialnia przyciągała kolejne pokolenia, a najmłodsi ludzie, którzy tam przychodzili już w drugiej dekadzie nowego wieku, urodzili się w latach 90.
W latach 90. jednak charakter Pracowni totalnie się zmienił. W latach 60. i 70. miejsce przyciągało duchowością, a począwszy od lat 90. ekscesem – który trzeba rozumieć jako przedsięwzięcie seksualno-narkotyczno-magiczne.
Gdyby spróbować określić jednym słowem, czym Pracownia przyciągała ludzi, to byłoby to hasło "wolność". O ile jednak w realiach PRL-u tą ścieżką do wolności były podróże do wnętrza, to w wolnej Polsce Urbanowicz sprawdzał, jak daleko sięgają te granice wolności i wyczuł, że najwrażliwszym tematem w polskiej obyczajowości są kwestie związane z seksualnością. Z Nowego Jorku przywiózł zainteresowanie BDSM. Znalazł sobie oponenta w postaci kościoła katolickiego i prowokował, kiedy tylko mógł – chociażby wysyłając obraz zatytułowany "Wielka Pizda Szczająca na Świat" na wystawę Ars Sacrum w Częstochowie, gdzie w jury zasiadał przeor Jasnej Góry.
W "Śnialni", podobnie jak w swojej poprzedniej książce, "Dzikiej rzeczy", sięgnąłeś po formułę historii mówionej. Z jednej strony pozwala to na zderzenie różnych narracji uczestników wydarzeń, ale czy nie rodzi obaw przed próbami zdyskredytowania jej jako "książki plotkarskiej"?
W sytuacjach kontrkulturowych, balansujących na granicy chaosu, najważniejszą część opowieści mają do zaprezentowania bezpośredni uczestnicy wydarzeń. W książce starałem się zderzyć różne opinie i dotrzeć do najważniejszych osób związanych z tym środowiskiem, którzy pozostali wśród żywych, z bazowej piątki twórców Śnialni byli to Stuchlik i Waniek.
Z drugiej strony, książka opiera się na konkretnej siatce faktów, przypisanych do dat i miejsc. Jak to niekiedy z artystami bywa, Urbanowicz był zawziętym archiwistą, który wszystko odnotowywał. Wszystkim działaniom Śnialni są przyporządkowane dokumenty z datami, więc nie jest to tylko konfabulacja środowiska, ale opowieść środowiska wpisana w konkretne ramy.