Rozumiem, że jeśli zagranicą ktoś pana zapyta, czy warto przyjechać do Gdańska, poczułby się pan lokalnym patriotą. Jak przedstawiłby pan zalety rodzinnego miasta?
Gdybym jednak na stałe znalazł się poza Gdańskiem, to zareagowałbym podobnie jak Günter Grass, który o swoim pisarstwie powiedział swego czasu, że "trzeba coś naprawdę utracić, żeby coś odzyskać". Na pewno polecałbym różnym ludziom wizytę w Gdańsku, zwłaszcza, że jest ciekawy i, jak na Europę, nietypowo zabudowany. Można w nim znaleźć wiele interesujących miejsc, choć tak naprawdę jest to miasto na dwa dni zwiedzania.
Pana proza skłania czytelników do wędrówek po tym mieście. Powstał kiedyś przewodnik: Gdańsk Pawła Huellego?
Owszem. W Nadbałtyckim Centrum Kultury taki mini przewodnik już się ukazał. Z tym, że ja nie opisuję Studni Neptuna, Ratusza czy Kościoła Najświętszej Marii Panny. Przedstawiam to, co dla mnie było zawsze najciekawsze w doświadczeniu życiowym i pisarskim, czyli barwne obrzeża miasta.
Daje pan też świadectwo istnienia różnych znakomitych ludzi, którzy mieszkali w pana rodzinnym mieście, jak choćby bliski panu duchowo Artur Schopenhauer.
Tak. Ja zresztą wychowałem się niedaleko letniego dworu Schopenhauerów przy ulicy Polanki. Ojciec Artura, Henryk Floris wynajął go na dwadzieścia pięć lat. Tam jego żona i mały Artur spędzali lato. Myślałbym też o innych rodowitych gdańszczanach, jak Daniel Gabriel Fahrenheit czy Günter Grass. Można o nich powiedzieć, że stali się ikonami tego miasta.
Powoli dołącza do nich również pan. Wplatając swoje wspomnienia i życiorysy rodziców oraz rozpoznawalnych ludzi z bliskiego sąsiedztwa, tworzy pan poniekąd mit Gdańska.
W żadnym stopniu nie czuję się ikoną Gdańska. To, co może mi się udało, przynajmniej w części moich tekstów, to splot uniwersalnych losów ludzkich. Moi bohaterowie pochodzą bowiem różnych stron świata: ze Lwowa, z Wilna, z Kaszub, Pomorza, często też z samego Gdańska – czy to niemieckiego czy polskiego. Z powodu II wojny światowej, a zwłaszcza rozmaitych przetasowań niedługo po niej. Pod względem splotu osób i języków było to przedziwne miasto. Dzisiaj, w następujących po sobie pokoleniach, to przemieszanie nie jest aż tak wyraźnie widoczne, ale wciąż daje się odczuć. Wydaje mi się, że w jakiejś mierze udało mi się połączyć pewne uniwersalne – co podkreślam – losy ludzkie ze scenerią Gdańska. Przypomnę, że zaczęło się od ruin spalonego miasta. Wyglądało tragicznie, szczególnie w śródmieściu. Podobnie jak w Warszawie w 1945 roku, chodziło się po gruzach sięgających wysokości pierwszego piętra. Rząd polski wahał się, czy budować wieżowce, czy tak zwane chruszczowiki, czyli czteropiętrowe bloki jak w Kaliningradzie – szpetne już w architektonicznym zamyśle, jeszcze gorsze w rzeczywistości. Ważyły się losy, czy przynajmniej ten stary Gdańsk odbudować w historycznym kształcie. Wiązało się to z ogromnymi kosztami, a wiadomo, jak biedne było nasze państwo po wojnie. Podjęto decyzję o rekonstrukcji większości budynków Starówki. Można mieć zastrzeżenia co do pewnych detali, ale udało się. Kiedy latem idę ulicą Długą czy Długim Targiem i spotykam wycieczki Japończyków z kamerami czy aparatami, którzy fotografują te kamieniczki, to się uśmiecham, gdyż wiem, że to wszystko jest starannie wykonaną atrapą. Może i piękną, lecz atrapą. Oni o tym nie wiedzą, a ja im tego nie mówię.