Filip Lech: Jakie są twoje pierwsze wspomnienia związane z orkiestrami dętymi?
Marcin Masecki: Jako dziecko słuchałem w kółko płyt z nagraniami amerykańskich big bandów: Glenna Millera, Tommy’ego Dorseya, Fletchera Hendersona, Duke’a Ellingtona. Mój ojciec był klarnecistą i saksofonistą, instrumenty dęte były w domu wszechobecne od zawsze.
Pierwszy raz kiedy zetknąłem się z orkiestrą dętą, która nie jest jazzowa, kiedy taką stworzyłem, w projekcie Polonezy. Oczywiście jako dziecko zawsze patrzyłem z entuzjazmem na pochody orkiestr wojskowych, ale przede wszystkim byłem głęboko zanurzony w jazzie.
W Polonezach zebrałeś dziesięcioosobowy zespół dęty, w większości składający się z muzyków obytych w świecie muzyki improwizowanej, jazzu i tak dalej. Tym razem współpracowałeś z Orkiestrą Dętą w Słupcy, posiadającą zupełnie inne podstawy muzyczne. Jakie wyzwania przyniosła ta współpraca?
Wyzwania były różne. Orkiestra, z którą współpracowałem była prawie w całości składem amatorskim: to miało swoje plusy i minusy. Z jednej strony muzycy mieli nieco niższy poziom techniczny niż typowi zawodowcy orkiestrowi. Z drugiej strony, byli tam z własnej woli, a nie w wyniku przymusu zarobkowego. To skutkowało otwartością, stopniem zaangażowania obcym wielu profesjonalistom.
Czy mógłbyś opowiedzieć o swojej pracy ze słupecką Orkiestrą? Jak często do nich przyjeżdżałeś? W jaki sposób odbywały się próby?
W pierwszej kolejności konsultowałem zapis nutowy z kapelmistrzem Janem Jasińskim. Sugerował różne zmiany, które ułatwiłyby pracę. Później, jak już wysłałem ostateczną partyturę, orkiestra przygotowywała się sama, pod kierownictwem pana Jasińskiego. Po paru miesiącach przyjechałem na pierwszą wspólną próbę.
Myślę, że obie strony były nieco stremowane. Dość szybko jednak zawiązała się przyjaźń i zaufanie. Następnie przyjeżdżałem do Słupcy naście razy przed naszym premierowym występem w Filharmonii Poznańskiej oraz nagraniem studyjnym.
W jaki sposób zmieniło to miejscowe środowisko muzyków?
To jest bardziej pytanie do nich niż do mnie. Wiem, że po naszej współpracy orkiestra się podzieliła. Znaczna część składu z którym pracowałem odeszła i utworzyła osobną orkiestrę z siedzibą w Miejskim Domu Kultury (Nadzwyczajna Orkiestra Dęta Domu Miejskiego w Słupcy). Orkiestra przy Straży Pożarnej wciąż działa. To chyba dobrze, że w Słupcy są dwie orkiestry, to małe miasto. Życie muzyczne jest teraz bogatsze. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Muzyka wykraczająca poza centrum muzycznych zainteresowań, poza bezpieczną przystań klasyki i jazzu, stała się jednym z twoich głównych pól działania. Nagrałeś płytę z polonezami, mazurkami, orkiestrą dętą. W jaki sposób poznajesz zapomniane i spychane na margines tradycje muzyczne? Jest to dla ciebie inspiracja czysto estetyczna czy starasz się wgłębić w kontekst historyczny, społeczny i tak dalej?
Moją idée fixe jest dołączanie historycznych tradycji do współczesnej rzeczywistości. Polonezy, ragtajmy, big bandy, europejska muzyka klasyczna – to wszystko muzyka przeszłości, obecna w naszych czasach w mniej lub bardziej zabalsamowanych formach. Moją intencją jest wrzucanie ich z powrotem do kotła żywych, treściwych i ważnych dla nas dziś brzmień. Staram się to robić poprzez burzenie granic między gatunkami i mieszanie barw, których oficjalnie nie powinno się mieszać. Wydaje mi się to jednym z podstawowych przepisów na kreatywność.
Żyjemy w czasach obłędnego dostępu do informacji. Możemy obcować z milionem różnych stylów muzycznych, z każdego miejsca na ziemi, z każdego momentu w historii. Robimy to podświadomie, nawet jeśli tego nie chcemy. Połączenie tego wszystkiego, w jakąś interesującą pieśń, jest dla mnie ciekawszym wyzwaniem, niż specjalizacja w jakimkolwiek pojedynczym gatunku.
Jakie są twoje najbliższe plany artystyczne?
W marcu wydaję płytę poświęconą nokturnom Fryderyka Chopina. Niektóre grałem w szkole muzycznej, ale większości nauczyłem się w ostatnim roku. Robiłem to z pamięci i z nagrań, podważając tym samym dominującą rolę tekstu nutowego w świecie klasyki. Zobaczymy, co z tego wyniknie.