Dawka agresji i wzajemnej niechęci w mediach społecznościowych czasem bywa przytłaczająca.
Faktycznie, Twitter polityczny to płynąca wartkim strumieniem gnojówka z nielicznymi wysepkami rozsądku i sensu. Ale jeśli nie chcesz do tego nurtu wchodzić, funkcjonuje też tam wielu sensownych ludzi z różnych branż, którzy dostarczą ci rozrywki, wiedzy, cywilizowanej interakcji. Więc jeśli chcesz mieć pogodny i pożywny wieczór, omijaj twitterkowy oktagon.
Są też mądrzy, wrażliwi ludzie, którzy w internecie zamieniają się w trolli czy hejterów – im więcej lajków i followersów, tym bardziej tracą rozsądek. Jak ty się przed tym bronisz?
Napisałem wiele komentarzy, których jednak ostatecznie nie opublikowałem, za co potem sam od siebie przyjmowałem gratulacje, bo pewnie by otworzyły kolejne otchłanie toksycznej dyskusji. Czasami buzuje we mnie przekora, żeby sprowokować, podrażnić. Ale odpuszczam, bo wiem, że coś, co dla mnie jest tylko ćwiczeniem logicznym albo sztuczką retoryczną, dla kogoś innego – traumą, bolesnym doświadczeniem, lękiem, prywatnie czymś ważnym. A wielu komentatorów popełnia ten błąd, że nie zdejmują nogi z gazu i ich aktywność staje się nieskończoną licytacją na kontrowersje. W pewnym momencie jednak muszą przekroczyć granicę, za którą są już tylko dzikie teorie, obelgi dla obelg i ultratoksyna – nieważne, czy kogoś zaboli, ale ja i tak to napiszę, żeby było śmiesznie i by pokazać, że mam odmienne zdanie. Bywa że kiwam głową ze smutkiem nad różnymi świetnymi ludźmi, którzy zaczynali jako dziarscy, oryginalni komentatorzy, ale z czasem ta kontrowersja bardziej kontrowersyjna od poprzedniej zmieniła ich w przerośniętych trolli.
Czytając twoje eseje, miałem wrażenie, że internet był dla ciebie narzędziem emancypacji. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?
Na początku był narzędziem, które wyrwało mnie ze zblazowanego nihilizmu, w jakim trwałem przez wiele lat, po moim paromiesięcznym epizodzie korwinowskim w głębokiej młodości.
Opisujesz go w tekście "Jak zostałem i nie zostałem prawicowcem".
Potem wszedłem w taką długą fazę powtarzania sobie, że wszyscy ci ludzie na górze to oszuści i złodzieje, więc nie ma co się napinać, cała ta polityka, debata publiczna, media – to wszystko dla pojedynczego człowieka jest nic niewarte i zbędne. Trzymaj się z boku, czytaj sobie Nabokova, słuchaj trip hopu – myślałem sobie – i patrz na tych wszystkich dwunogów, którzy się angażują, jak na frajerów-naiwniaków albo też cwaniaków, gładkich teczkowych, którzy chcą zrobić karierę. Dopiero kontakt z sensownymi miejscami w sieci, gdzie udzielały się różne dobre progresywne mordki rozbudził we mnie zaangażowanie społeczne. Wyrwałem się z prostracji duchowo-politycznej, otworzyłem na lewicowość, która dała mi, powiedzmy, drabinę, i ja na tę drabinę wszedłem i dzięki tej drabinie spojrzałem na swoją przeszłość, Polskę i pozostałe branże z całkiem innej, szerszej perspektywy.
Co z tego miejsca zobaczyłeś?
Dostrzegłem, że przez lata byłem poddawany działaniu sił społeczno-ekonomicznych o wiele większych ode mnie, których nie mogłem sobie nawet wyobrazić, przez co zawsze obwiniałem o wszystkie niepowodzenia siebie albo najbliższych. Lewicowa myśl wyzwoliła we mnie czujność intelektualną i dziś wiem, w czym żyję, gdzie żyję i dlaczego żyję tak, a nie inaczej.
Dotarłeś do czytelników również dlatego, że piszesz w dosyć osobistej formule.
Stereotypowy eseista zbiera jakieś erudycyjne motywy, wrażenia z lektur i pisze o społeczeństwie czy o sobie, jakby to była daleka planeta, na którą on, osoba w gustownym szlafroku, spogląda przez lunetę. Punktem wyjścia mojego pisania jest dawanie siebie w zastaw. Bez tego nie ma wiarygodnej opowieści o sobie i reszcie. A jednocześnie to nie może być onanizm albo harakiri: "Patrzcie, jak cierpię" – i flaki płyną. Tak też nie chcę.
Dlatego, kiedy piszesz o sfrustrowanych facetach, to sam pokazujesz, jak bardzo byłeś sfrustrowany. Albo kiedy piszesz o kryzysie humanistyki, to pokazujesz, z jaką ścianą zderzyłeś się w życiu po skończeniu studiów polonistycznych.
Trzeba rzucić samego siebie na szalę i na swoim własnym przykładzie pokazać, co i jak robi z nami świat. Od początku wiedziałem, że jeśli moje pisanie ma mieć jakąś wartość, musi być pisaniem z "ja". Ale nie z wątroby i jelita grubego, tylko z serca i umysłu. Chodzi też o ten gest – wpycham moją osobę między inne, by pokazać, że nie byłem lepszy, nie byłem gorszy, wszyscy podrygujemy i krzyczymy w tym samym podrzędnym, trzygwiazdkowym piekle.
Łukasz Najder (ur. 1976) – Literaturoznawca, redaktor w wydawnictwie "Czarne", którego nakładem w tym roku ukazał się jego zbiór esejów "Moja osoba. Eseje i przygody". Współpracuje również z "Dwutygodnikiem", "Pismem" oraz "Polityką". W 2014 roku w formie e-booka wydał zbiór opowiadań zatytułowany "Transmisje". Mieszka w Zgierzu.