Jeździłem z zespołami po Europie, kontaktowałem ludzi ze sobą. Byłem odpowiedzialny za nielegalne koncerty w Berlinie Wschodnim czy w Czechosłowacji.
W Berlinie Wschodnim robiłem zresztą koncerty nie tylko ja, z Polski także "Pietia" Wierzbicki ze Zbyszkiem Materą (QQRYQ Productions) przy pomocy tamtejszej załogi. Co prawda, gdy runął Mur i gdy otworzyły się archiwa Stasi, to okazało się, że wielu z naszych niemieckich znajomych było agentami tamtejszej bezpieki. A sytuacje mieliśmy przeróżne. Zatrzymań na granicy było sporo, łącznie z tym, że prześwietlano nam szwy w spodniach, paczki papierosów, słoiki ogórków i wszystko, co można było. Amerykańscy muzycy nie mogli wejść sobie ot tak, z instrumentami, do Berlina Wschodniego. Przekraczali więc granicę jako turyści, a instrumenty i sprzęt organizowaliśmy na miejscu lub my je przenosiliśmy, bo mogliśmy to zrobić jako obywatele kraju bloku wschodniego. Zdarzyła się taka historia z nowojorskim zespołem False Prophets, że połowa zespołu nie została wpuszczona, a koncert mimo to się odbył.
Ostatnio czytałem facebookowe wspominki waszyngtońskiej grupy Soulside, gdzie pisali, że trasa po Europie wiosną 1989 roku, a zwłaszcza wjazd za (wtedy jeszcze) żelazną kurtynę był najważniejszym doświadczeniem w ich karierze.
Tak, to jest zresztą jeden z tych zespołów, z którym się kolegujemy do dziś. Teraz na jesieni przyjadą z okazji trzydziestolecia tej trasy, a ja wydaję ich płytę z nagranego wówczas koncertu w Rzymie. Dla sporej części z tych zespołów, które tu wtedy przyjeżdżały i spotykały się z kulturą alternatywną w Polsce największym zdziwieniem było to, że w tym zupełnie innym świecie, o którym oni nie mieli wyobrażenia, są ludzie tacy sami jak oni, robiący w zasadzie to samo, tylko wedle swoich możliwości.
W Polsce obowiązywała wtedy trochę taka zasada, że kto przyjedzie tu pierwszy, ten wygrywa. Tak więc ci, którzy przyjeżdżali na te pierwsze półlegalne czy nielegalne koncerty, to stawali się automatycznie popularni. Słowo mówione miało wtedy znaczenie, ludzie przekazywali sobie, że byli na takim koncercie i warto na niego pójść następnym razem. I stąd były takie koncerty jak NoMeansNo w Poznaniu, gdzie wylatywały szyby, bo przyszło dwa razy więcej osób niż mogło się zmieścić w klubie.
Przez jakiś czas pracowałeś też w zasłużonej dla holenderskiego undergroundu wytwórni Konkurrent. Jak tam trafiłeś i jak to wyglądało w porównaniu z realiami polskiej sceny końca lat 80.?
Nie było porównania, bo to była legalnie działająca, zarejestrowana fundacja, która płaciła podatki, funkcjonowała jak normalna firma. W Polsce czegoś takiego wtedy jeszcze nie było na scenie niezależnej. Rynek też był zupełnie inny. Zresztą do dziś, choć jest to kraj sporo mniejszy niż Polska, to fonogramów sprzedaje się tam więcej.
Na studiach miałem obowiązkowe zajęcia wojskowe. No, i jak wszyscy wtedy alternatywiści, nie chciałem brać w tym udziału, niezależnie czy to byłaby zasadnicza służba wojskowa czy szkolenie na uczelni, więc przed tymi zajęciami uciekłem do Holandii. Miałem tam już jakieś kontakty: w domu, do którego się wprowadziłem, mieszkali ludzie z Chumbawamby i The Ex. Zacząłem pracować w Konkurrencie, najpierw przy pakowaniu paczek, a potem samodzielnie organizując trasy koncertowe. Nie tylko zresztą zespołów zachodnich, robiłem też trasę Dezertera po Europie. Później był '89 rok, przełom i trzeba było wracać do Polski. Nadal potrzebowałem wizy, a nie miałem już podstaw, by się starać o azyl czy o pobyt stały.