Ogląda pan w ostatnich dniach telewizje informacyjne?
Jest to trochę utrudnione, gdyż żona prosi mnie, żebym przełączył na inny kanał, bo nie może już na to patrzeć, a jak patrzy, to płacze. Z kolei syn (z którym przetłumaczyliśmy razem książki Bondara i Bojczenki, a on sam "Punkt zerowy" i "Dzielnicę D." Artema Czecha) reaguje też bardzo emocjonalnie, choć inaczej, bo krzykiem i jeżeli mamy zjeść obiad w spokoju, to przy wyłączonym telewizorze. Siedzę więc w Internecie i dopiero jak nikogo nie ma w pokoju, sprawdzam w telewizji, co się dzieje. A czasem też widzę w niej swoich przyjaciół, choćby ostatnio w "Kropce nad i" Andrija Bondara i Andrija Lubkę.
Ukraińskich pisarzy.
I jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, w tym samym programie widziałem również swojego przyjaciela Igora Biełowa.
Tłumacza, który jest Rosjaninem.
I świetnego poetę, którego wiersze też tłumaczyłem. Są takie sytuacje niestety, w których nie powiem, że wina zbiorowo pada na wszystkich, natomiast niewątpliwie to odium wszystkich jakoś dotyka. Nawet tych, których się najbardziej szanuje, ceni i o których wiemy, że nie mają nic z tym wspólnego, jak właśnie Igor, od paru lat zresztą mieszkający w Warszawie. Takich rozterek jest więcej, bo pierwszy mail, dowiedziawszy się o tej agresji na Ukrainę, napisałem do swojego węgierskiego przyjaciela. Dość prowokacyjny, bo spytałem go, czy pamięta 1956 rok. On oczywiście pamięta, bo jest w moim wieku, a ja świetnie pamiętam tamte wydarzenia, które były dla mnie bardzo ważne. Więc go pytam dalej, czy pamięta 1968 rok i czy się teraz cieszy. Na dodatek przyszedł mi do głowy głupi pomysł, żeby do tego maila dołączyć zdjęcie Władimira Władimirowicza z Viktorem Orbánem, pijących szampana. Znalazłem takie w sieci, zrobione w lutym tego roku… I takie to jest wszystko porypane.
A czy jest coś, co daje panu odrobinę nadziei?
Jako swego rodzaju odmianę zasady "jak trwoga to do Boga", wróciłem do czegoś, co mi się sprawdzało wcześniej w dramatycznych sytuacjach. Choćby wtedy, gdy ktoś w pokoju obok właściwie umierał na raka. Co robić? – człowiek myślał wtedy. No to siadałem do komputera i tłumaczyłem opowiadania Serhija Żadana z tomu "Big Mac". Tak po prostu. Nie umawiałem się z żadnym wydawcą, dostałem plik z tą książką, która miała być jego prozatorskim debiutem, od Serhija. Skończyło się na tym, że jedno opowiadanie wzięła "Literatura na Świecie", natomiast cała książka wyszła w wydawnictwie Czarne w tłumaczeniu Michała Petryka. Zresztą jeśli chodzi o prozę, to Żadanowi się udało z tym, że go Petryk przekłada.
Kogo pan teraz tłumaczy?
Zacząłem wchodzić na ukraiński portal Zbrucz i czytać zamieszczane tam na bieżąco teksty. Ukraińcy są świetni w formie na pograniczu felietonu i eseju. Na Zbruczu jest wiele takich majstersztyków, które zacząłem bez jakiegoś większego celu tłumaczyć na polski po to, żeby coś robić. Bywają ucieczki w sen, w alkohol, moja to chyba ucieczka w tłumaczenie. W sumie tych tekstów przez parę dni nazbierało się już koło dziesięciu, bo jest Jurij Andruchowycz, Andrij Lubka, Andrij Bondar, Wasyl Machno, Ołeksander Irwaneć, Ołeksandr Bojczenko, Jurij Wynnyczuk i Taras Prochaśko.
To nie mieści się w głowie, że bomby spadają na ukraińskie miasta, a my możemy tu czytać ich eseistykę pisaną na żywo z wojny.
Antologia tych tekstów byłaby dokumentem, zapisem tego czasu. Poruszającym nie tylko dla mnie, który przecież zna tych ludzi. I kiedy zadzwonił do mnie Artur Burszta z Biura Literackiego, to zapalił się do tego pomysłu. Stwierdził, że coś by trzeba było zrobić i gotów jest zmienić swoje wydawnicze plany na 2022 rok, i że chciałby wydać antologię stu wierszy ukraińskich, tak jak była "Antologia 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego", którą przygotował w swoim czasie Jerzy Jarniewicz.
Serhij Żadan z kolei publikuje na swoim Facebooku relacje z oblężonego Charkowa.
Dzisiaj żałuję, że nigdy nie byłem w Charkowie ani w Odessie. Już w 2014 roku miałem poczucie, że przegapiłem swoją szansę, bo parę lat wcześniej, mając do wyboru dwie imprezy literackie, jedną właśnie na Krymie, wybrałem drugą, która była bliżej. I teraz już pewnie Krymu na własne oczy nie zobaczę. I nie będzie to taki powód do dumy jak to, że nigdy nie byłem w NRD (śmiech). Ale jest w tym jakieś paradoksalne szczęście, bo przecież inaczej odbiera się nieszczęścia dotykające miejsc, które się widziało, zanim jeszcze one tych nieszczęść doznały, aniżeli takie nieszczęścia, które spotykają miejsca, których nigdy człowiek na oczy nie widział.
Pamięta pan swoją pierwszą podróż do Kijowa?
Tak, to był 1989 rok i w ogóle pierwsza podróż… (milczenie)
Nad czym się pan zastanawia?
Waham się, jak powiedzieć – na Ukrainie czy do Ukrainy. No bo nie powiem na przykład, że coś się wydarzyło w Węgrzech. Ale teraz zaczynam się skłaniać do tego, żeby się poddać i zacząć mówić niezgodnie z regułami polszczyzny – nie na Ukrainie, a w Ukrainie. Więc tak, to była moja pierwsza docelowa podróż w tamtą stronę, w 1989 roku. Kiedyś przez Czerniowce i Lwów przejeżdżałem, wracając z Bułgarii.