W historii jazzu było wiele projektów, w których jazz spotykał się z poezją, chociażby projekt "Jazz i poezja", który w Baden-Baden organizował Joachim-Ernst Berendt, przyjaciel polskiego jazzu.
Miałem okazję grać koncert w rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim, podczas którego jeden ze znajomych księży recytował poezję Jana Pawła II, a ja improwizowałem do niej muzykę na skrzypcach. Czułem, jak tekst wgryza się w moją muzykę, dźwięki podbijają tekst – poezja zyskiwała nowy wymiar. Trudno to nazwać projektem, zorganizowaliśmy ten występ świętując dzień niepodległości, grałem ad hoc, ale jeśli miałbym stworzyć większą formę odnoszącą się do poezji, to na pewno byłoby to fascynujące przeżycie.
Jeśli mówimy o Gorzowie Wielkopolskim, czy przygląda się pan prężnie rozwijającemu się tam środowisku muzyki niezależnej, eksperymentalnej?
Środowisko alternatywne w Gorzowie ma bardzo silne korzenie, podobnie jak środowisko jazzowe. Działa tam Jazz Club "Pod Filarami", w którym od wielu lat funkcjonuje "Mała akademia jazzu". Dzięki niej dowiedziałem się o muzyce improwizowanej. Myślę, że te środowiska są tak silne dzięki wielokulturowości miasta, która pozwala na budowanie czegoś zupełnie nowego i łączenie ze sobą starych rzeczy – w końcu to miasto na granicy.
Przyznam szczerze, że jestem na etapie powoływania swojego festiwalu, który będzie łączył gatunki w ten sam sposób, co moja muzyka. Mam przeczucie, że jest to miasto, w którym będą działy się naprawdę fajne rzeczy.
Miałem kiedyś okazję grać na gorzowskim festiwalu DYM, było to bardzo miłe przeżycie – rzadko spotyka się tak otwartą i ciekawą publikę. W tak zwanych dużych miastach wszyscy są trochę zblazowani. To było bardzo ożywcze.
Małe miasta powinny nastawiać się na tworzenie nowych rzeczy, premiery. Tam jest przestrzeń, żeby poznawać nowe, wchodzić w to całym sobą. Ta energia publiczności daje później dużą siłę artystom, potrzebujemy poczuć zainteresowanie nowymi rzeczami. Szczególnie po okresie pandemii potrzebujemy tej ożywczej energii.
Na nowej płycie słyszymy utwór oparty na twórczości Björk, wcześniej mówił pan o muzyce gitarowej. W "Teodorze" też mamy odniesienia popkulturowe, do muzyki lat 80. Czego na co dzień słucha Adam Bałdych?
W tym roku odkrywałem zespoły, których wcześniej nie znałem. Zawsze byłem zainteresowany muzyką alternatywną, pozwalam się zaskoczyć. Fascynuje mnie to, w jaki sposób algorytmy serwisów streamingowych odkrywają nasz gust muzyczny i pozwalają go poszerzyć. Kiedyś dyskutowałem z przyjaciółmi na Akademii Muzycznej o tym, czego słuchają, tak poznawało się nową muzykę. Dzisiaj odpalam np. muzykę zespołu King Krule i proponowane są mi zespoły, których nigdy bym nie usłyszał, a w ciekawy sposób łączą się estetycznie z moimi zainteresowaniami. I moi znajomi pewnie też nie znają ich twórczości.
Słuchałem np. alternatywnej muzyki country pochodzącej z USA i nie spodziewałem się, że połączenie indie i country może brzmieć w taki sposób. Wiadomo, skrzypce łączą się z country od zawsze, ale nigdy nie interesowała mnie taka estetyka, jednak słuchanie współczesnych zespołów jest dla mnie niezwykle inspirujące. Mówię np. o płycie "Metamodern Sounds in Country Music" Sturgilla Simpsona. Krążek rozpoczyna się w zupełnie klasyczny sposób, ale nagle wszystko ulega jakiemuś szalonemu kokainowemu wymieszaniu, zaczyna rozpadać się na czynniki pierwsze, zwalniać tempo.
Lubię muzyką skandynawską, tam też odkryłem przestrzeń, która miała na mnie ogromny wpływ. Szczególnie twórczość Jana Garbarka, ale też producentów muzyki elektronicznej jak Asgeir czy Björk. Ona zawsze była dla mnie inspiracją, razem z moją żoną mieliśmy okazję bywać na Islandii, więc wiem, jak bardzo ta muzyka jest organiczna z miejscem jej pochodzenia.
Paradoksalnie coraz mniej słucham jazzu. Raczej patrzę, gdzie są granice estetyczne muzyki, której mogę słuchać i coś w niej odkryć.
Zresztą przy tym obłożeniu związanym z graniem koncertów i komponowaniem, bardzo lubię spędzać czas w ciszy.
Zanieczyszczenie hałasem jest istotnym problemem na całym świecie. To problem ekologiczny, ale dopiero niedawno zaczęto go tak postrzegać.
To prawda! Sam kiedyś byłem osobą, która bardzo mocno eksploatowała muzykę głośną, w ten sposób próbowałem dać upust pewnym emocjom. Nagle przytłoczyła mnie ilość dźwięków na świecie – zapragnąłem grać muzykę, która będzie zapraszać odbiorców do spotkania z ciszą.
Mówił pan o przestrzeniach Islandii, którymi inspiruje się Bjork. A skąd pochodzi pańska muzyka?
Czuję się bardzo miejskim chłopakiem, zawsze korzystałem w muzyce z odgłosów miasta – dźwięków przejeżdżających tramwajów ocierających się o szyny, z hałasu robót drogowych. Ale równie mocno inspiruje mnie natura, czas spędzony wśród lubuskich jezior albo dzikich Bieszczadów. Z jednej strony pobudza mnie miejska energia, z drugiej uspokaja przestrzeń natury. To dwie siły, które walczą o moją uwagę i poprzez przeciwieństwo wartościują i uwypuklają swój charakter. Szukam balansu, nie dążę tylko w jednym kierunku.
Co to znaczy być kompozytorem? Zadaję to pytanie wszystkim kompozytorom i kompozytorkom, pan – jako muzyk i improwizator - jest w dość szczególnej sytuacji.
Wydaje mi się, że muzyka cały czas we mnie jest. Komponowanie jest pozwoleniem, by muzyka przepływała przeze mnie, niehamowaniem jej. Później będę oceniać to, co się właśnie wydarzyło. Komponowanie jest dla mnie jak oddychanie. Najważniejsze, żeby dać muzyce zaistnieć, dać wyraz temu, co ona chce powiedzieć. Muzyka jest sposobem komunikacji, dlatego z jednej strony pozwalam jej mówić o mnie mojej publiczności, zapraszam słuchaczy do mojego świata. Uczę się także czegoś o samym sobie.