"Zuza albo czas oddalenia" to powieść trochę zaskakująca, a trochę – w dobrym sensie - przewidywalna. Przewidywalna, bo bardzo "pilchowska" i nasycona dobrze znanymi wątkami, obsesjami, trasami. Z drugiej strony, Jerzy Pilch nie był chyba jeszcze nigdy tak fragmentaryczny, fabularnie niedopowiedziany, tak umowny.
O ile wydana w 2013 roku powieść "Wiele demonów" była narracją monumentalną, dopiętą na ostatni guzik i fabularnie rozbuchaną, o tyle "Zuza albo czas oddalenia" to raczej szkic powieściowy, książka operująca bardziej sugestią niż dopowiedzeniem. Zarysowuje fabułę po to, by ją gdzieś po drodze porzucić, potem znów odzyskać, a następnie po raz kolejny odpłynąć w rejony metaliterackiej albo autobiograficznej refleksji. Jest gdzieś pomiędzy fikcją a tonem, do którego Pilch przyzwyczaił czytelników w "Dzienniku".
Wszystko zaczyna się od mrugnięcia okiem. Oto manuskrypt znaleziony w narciarskim bucie na schodach jednej z warszawskich kamienic. Co w nim jest? Zapis miłości sześćdziesięciolatka do handlującej ciałem pięknej Zuzy. Miłości obsesyjnej, łapczywej. Temat jest archetypiczny i swoją archetypicznością gra.
"Zuza – nie może być pełniej. Oczywiście nie dlatego, bym miał samobójczą ochotę na tytuł Zuzanna i starzec. Jestem w upadku, ale nie aż takim.”
Miłość do Zuzy jest trochę upokarzająca, trochę uwznioślająca. Trochę umowna, a trochę ludzka. Temat wywołuje wiele literackich skojarzeń, ale to, które nasuwa się z największą intensywnością, to "Duch wychodzi" Philipa Rotha. Tam starzejący się Nathan Zuckerman z kolagenem wstrzykniętym w cewkę moczową żegna się ze zmysłowością, a więc z samym życiem. Fantazjuje na temat młodej laski, która jest całkowicie – choćby z czysto biologicznych względów - poza jego dostępem, w jakimś sensie jest niestosowny, "niesmaczny"– ale budzi głębokie współczucie. Udziela się jego maskowana stoickim spokojem i cynizmem panika wywołana przemijaniem, jego – poruszająca, ludzka – łapczywość na życie. "Konającym" albo – według jego własnych słów - "stęsknionym" - zwierzęciem jest też narrator Pilcha, który wyznaje: "Kocham cię, Zuza. Tęsknię za tobą jak zwierzę".
W "Zuzie albo czasie oddalenia" pobrzmiewa miłoszowska żądza erotyczna, która sięga dalej niż jakikolwiek obiekt, pragnienie bycia olbrzymem, który "świat wchłania, smakuje językiem, gryzie". U Pilcha czas i choroba redukują ją do rzężącego pragnienia, by posiąść choć jedną reprezentantkę tego świata. "Seks to wszystko. W jego światłach widać resztę świata" – mówi narrator.
Reprezentantka świata jest przerysowana, karykaturalna. Zuza - ideał sztucznego piękna ("usta Zuzy jako sznur hialuronowy", piersi – "arcydzieło chirurgii plastycznej"), jak wszystko tutaj, jest w jakimś sensie umowna, sztuczna właśnie – choć zarazem do bólu prawdziwa. Istotą "Zuzy albo czasu oddalenia" jest balansowanie. Między elegią i satyrą, między tragedią i komedią ("Zuza była kurwą o usposobieniu introwertycznym. Męczyły ją kolacje, na które je czasem zabierałem"), między zmyśleniem i autobiograficzną materią, między przeszłością i teraźniejszością. Między gawędziarską "bajerą" i grozą. Między głosem lubieżnego satyra, który twierdzi, że facet działa jak magnes i na starość słabnie, a śmiertelną, nomen omen, powagą. "Ich gapienie się jest mocniejsze od śmierci" - mówi narrator o biblijnych starcach. "Gapię się jak oni". To wreszcie ciągłe świadome balansowanie na granicy śmieszności, upokorzenia.
Schorowany, starszy facet, który odchodzi od zmysłów, kiedy młoda, zarabiająca ciałem laska nie odpowiada na jego wiadomości, musi budzić politowanie. Jest to jednak – jak u Rotha - śmieszność, która, budzi zażenowanie tylko chwilowo. Niepostrzeżenie przeradza się w grozę wywołaną absurdem starości, choroby, końca. "Zuza albo czas oddalenia" to narracja poszarpana, świadomie niedokończona.