Żenia Klimakin: W tym roku został pan dyrygentem I, CULTURE Orchestra — orkiestry łączącej muzyków z Polski i krajów Partnerstwa Wschodniego (Armenii, Azerbejdżanu, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Ukrainy). Dlaczego interesuje pana współpraca z młodzieżą?
Andrzej Borejko: Z wiekiem zrozumiałem, że zawodowi muzycy nie zawsze lubią to czym się zajmują. Praca muzyka orkiestrowego, nawet w najlepszej orkiestrze, może nie spełniać jego oczekiwań. Jeżeli muzyk orkiestrowy postrzega swoją pracę jako żmudną powinność, to bardzo trudno go zainspirować i przekonać do wspólnego tworzenia. Pod tym kątem prościej się współpracuje z młodzieżą.
Dlaczego niektórzy muzycy pracują bez satysfakcji?
Wielu z nich przygotowywało się do kariery solowej i w głębi czuje się całkiem niezależnymi solistami. Ale w pewnym momencie ich kariera się nie powiodła. Rodzina, dzieci, kredyty zmusiły ich do pożegnania się z marzeniem o karierze solowej. Oczywiście, są takie miejsca, gdzie widziałem szczęśliwych muzyków, którzy od samego początku chcieli pracować w orkiestrze, być częścią tego dużego organizmu. Na przykład, bardzo dużo takich osób pracuje w Wielkiej Brytanii. Ale szczerze mówiąc, wśród doświadczonych muzyków orkiestrowych to jest rzadko spotykane. A młodym muzykom zawsze chce się pracować, rozwijać, odkrywać nowy repertuar. Oni lubią słuchać. Nie mają przy tym kompleksów dorosłych muzyków.
O co dokładnie panu chodzi?
Na przykład, czasami doświadczeni muzycy często patrzą na dyrygenta (szczególnie na młodego) nieco pogardliwie: ''Co on mi tu opowiada! Wszystko wiem''. Młodzi, początkujący muzycy zawsze słuchają, słyszą, pamiętają i ufają. Dlatego lubię pracować z młodzieżą. W konserwatoriach, zwłaszcza w Europie Wschodniej, bardzo często muzyków kształci się na solistów. Każdy pedagog cieszy się i jest bardzo dumny, kiedy jego uczniowie zwyciężają w jakichś konkursach. Sukcesy studentów są postrzegane przez nich jako ich własne sukcesy. Ale warto pamiętać, że trzeba wychowywać muzyków lubiących nie siebie w muzyce, a muzykę w sobie. Muzyków, których nie interesują głównie zwycięstwa w konkursach, kwiaty, sława, okładki magazynów, tylko sens zawodu muzyka. Tacy muzycy mogą wytrwale pracować, by potem zostać częścią orkiestry. Może nie mają talentu jak Dawid Ojstrach czy Jascha Heifetz, za to mają miłość do Muzyki i w przyszłości — dobry poziom zawodowy i pracę. Mogą zaczynać karierę w mało znanym zespole, ale z czasem rosnąć zawodowo i trafić do Filharmonii Berlińskiej czy Nowojorskiej. Przecież solistami zostaje tylko 5-10% muzyków.
Orkiestra młodzieżowa – wspaniały materiał
Czy mówi pan młodym muzykom, że nie każdy musi zostać solistą?
Nie. To jest osobista decyzja każdego i musi być podjęta bez nacisku z zewnątrz. Każdy ma prawo marzyć. Nie mogę nikomu tego odebrać. Nie mówię: «Nie musi Pan/Pani być solistą/solistką», mówię natomiast, że praca muzyka orkiestrowego jest ogromnie ciekawa i zachwycająca. Czasami jest trudniejsza od pracy solisty. Rozumie pan, kiedy solista gra koncert Czajkowskiego, Brahmsa czy Sibeliusa, to zakłada, że wszyscy – dyrygent i muzycy z orkiestry – muszą za nim podążać. Dlatego on może gdzieś przyśpieszyć, gdzieś zwolnić, gdzieś dodać rubato. ''Przecież jestem solistą!'' – myśli. А grając w orkiestrze, zwłaszcza w sekcji smyczkowej, muzyk musi znaleźć idealną harmonię ze swoimi sąsiadami i z innymi muzykami danej sekcji. Musi słuchać wszystkich! A do tego widzieć dyrygenta i pomagać soliście. Proszę mi uwierzyć, to jest ogromnie trudne! I nie każdy to potrafi.
Współpracował pan z różnymi orkiestrami młodzieżowymi...
Tak. I ich poziom się różnił. Ale każda orkiestra młodzieżowa — to wspaniały materiał. Dlatego cieszę się ze współpracy z I, CULTURE Orchestra. Przecież orkiestra — to jak szwajcarski mechanizm zegarowy: każdy detal musi być najwyższej jakości. Nabór uczestników do naszej orkiestry odbywa się następująco: na początku – przesłuchania w różnych krajach, podczas których profesjonaliści z najlepszych orkiestr światowych wybierają najlepszych kandydatów. Potem młodzież przyjeżdża na próby i zaczynamy pracować razem. Młodzi muzycy zazwyczaj są gotowi ćwiczyć w nieskończoność, pracują codziennie, są w dobrej kondycji. Jeden tylko minus — wielu rzeczy jeszcze nie wiedzą. Zadaniem dyrygenta i jego asystentów jest przekazać im potrzebną wiedzę i pomóc rozwijać umiejętności. Podam przykład, pracowałem w Jeunesse Musical World Orchestra — międzynarodowym projekcie, w którym uczestniczą nastolatki, młodzież w wieku 13-18 lat. Przyjeżdża do orkiestry, dajmy na to, 13-letni nastolatek z Filipin. Na początku zna mniej więcej nuty z jakiejś symfonii, które ma zagrać. Podczas prób zaczyna rozumieć swoją rolę w orkiestrze i to, jak ważna jest gra z zespołem, umiejętność słyszenia innych. Przez kilka tygodni wspólnej pracy młody muzyk przechodzi drogę, która komuś może zająć kilka lat. Chcemy, żeby młodzi ludzie rozumieli sens swojej pracy i byli dumni w jej wyników.
W poszukiwaniu własnej drogi
W I, CULTURE Orchestra uczestniczą muzycy w wieku 18–28 lat. Czy będąc w takim wieku marzył pan o karierze dyrygenta i występach z najbardziej znanymi orkiestrami świata?
Nie. Byłem wtedy bardzo nieukierunkowany… grałem rock, jazz, interesowałem się grą na dawnych instrumentach, pisałem wiersze, prozę. Interesowałem się mnóstwem różnych rzeczy, w tym i dyrygowaniem. Jednak nie było ono moją jedyną pasją. Mniej więcej w tym samym czasie studiowałem w Konserwatorium w Leningradzie [obecnie Petersburg], gdzie moim głównym celem i priorytetem była kompozycja. Jednak dość nagle sytuacja się zmieniła i wszystko poszło w innym kierunku.
Dlaczego?
Trafiłem do klasy bardzo szanowanego pedagoga. Wszystko było cudownie, ale rok później on nagle zachorował i zmarł. Próbowałem chodzić na zajęcia do innych pedagogów, ale czułem się tam wyobcowany. W tym samym czasie mój bliski przyjaciel zaprosił mnie na zajęcia z dyrygowania symfonicznego. Poszedłem tam, wciągnęło mnie i nie mając wielkich oczekiwań, postanowiłem zostać dyrygentem.
A nie myślał pan o tym, by zostać przy muzyce rockowej?
Moje zamiłowanie muzyką rockową trwało przez dwa lata. Grałem na instrumentach klawiszowych. Wszyscy muzycy w naszym zespole byli absolwentami konserwatorium. Zespół nazywał się Model. Graliśmy rock progresywny, lubiliśmy Yes, Genesis, King Crimson. Otrzymaliśmy nagrodę na festiwalu rockowym w Leningradzie. Jednak nie widziałem swojej przyszłości w tym gatunku. Jestem przekonany, że rock i jego późniejsze nurty to muzyka młodych. Nie mogłem sobie wyobrazić, że będę skakać na scenie, jak to dotychczas robi siedemdziesięcioletni Mick Jagger. Potem zachwyciłem się jazzem i wielu rzeczy nauczyłem się od znakomitych leningradzkich jazzmanów w końcu lat osiemdziesiątych. Myśmy nawet jeździli na festiwale, ale to nie potrwało długo. Jakąś nową, zachwycającą mnie zmianą była gra na instrumentach średniowiecznych. W średniowieczu istniały tylko dwa rodzaje muzyki: dla Boga i do tańca. Trzeciego nie było. Nikt nie pisał symfonii o przeżyciach wewnętrznych i o cierpieniu człowieka. Byłem wtedy przekonany, że ta dawna muzyka jest kwintesencją prawdziwości. Nauczyłem się gry na dawnych instrumentach, założyłem zespół Res Facta, potem Barocco Consort. Dzisiaj w Rosji jest masa zespołów i orkiestr specjalizujących się w tak zwanym wykonawstwie historycznym. A wtedy, w latach 80., byliśmy jednym z niewielu podobnych kolektywów. Jedyna rzecz, którą nigdy się nie zajmowałem, to folklor rosyjski. Dużo później, kiedy poznałem muzyków z Moscow Art Trio – Michała Alperina, Sergiusza Starostina, Arkadiusza Szyłkłopera – zacząłem rozumieć ogromny potencjał tej przestrzeni intonacyjnej, bogactwo jej rytmów, świeżość formuł.
Może to jeszcze przed panem?
Trudno powiedzieć. Tak się stało, że od urodzenia żyję pomiędzy dwiema cywilizacjami: zachodnią i wschodnią. Mój ojciec urodził się w Polsce, mama – w ZSRR, dlatego mam w sobie te dwie warstwy kulturowe. Dlatego ani rosyjski, ani polski folklor nie był dla mnie czymś w stu procentach bliskim. Tak, mogę się nimi zachwycać. Na przykład płytą Grzegorza Ciechowskiego, nieżyjącego już wokalisty zespołu Republika, na której połączył polski folklor z rockiem, czy też fenomenalnymi interpretacjami polskich kolęd w wykonaniu braci Pospieszalskich i ich orkiestry. Fascynują mnie prace wspaniałej rosyjskiej piosenkarki Inny Żełannej i jej zespołu. Tak, to mi się podoba, ale chcę zajmować się tym, czym się zajmuję teraz.
W sierpniu młodzi muzycy, wybrani do udziału w I, CULTURE Orchestra, spotkają się w Polsce. Dla niektórych z nich to może być pierwsza podróż do Unii Europejskiej. Czy pamięta pan swoją pierwszą wyprawę za granicę?
Ależ oczywiście! Nigdy nie zapomnę wyjazdu do Niemiec w 1989. Wtedy pierwszy wiatr pieriestrojki nieco odświeżył atmosferę w ZSRR i udało mi się otrzymać zezwolenie na wyjazd do znajomych, którzy mieszkali w Berlinie Zachodnim.
Tak… Jak można zapomnieć te pierwsze wrażenia? Tam nawet powietrze było inne! Trafiłem do innego świata, którego nie pokazywano w ZSRR, o którym myśmy nic nie wiedzieli i nawet o nim nie myśleli! Przecież wtedy nie było żadnego internetu. Przez dwa tygodnie chodziłem i patrzyłem na całkiem inną rzeczywistość, inną architekturę, uśmiechniętych, dobrze ubranych ludzi. Miałem bardzo mało pieniędzy, oszczędzałem i obliczałem, czy mogę sobie pozwolić danego dnia na kawę czy nie. Ale oczywiście to były niezapomniane doświadczenia.
Młodzi ludzie, którzy w sierpniu przyjadą do Polski z różnych krajów Europy Wschodniej, nie będą zaskoczeni tak jak ja w 1989. Młodzi teraz dużo wiedzą. Tym niemniej, jestem pewien, że oni polubią warszawskie i gdańskie kawiarnie, sklepy, parki, sale koncertowe, kościoły i pałace, a przede wszystkim – mnóstwo pięknych, młodych, swobodnych ludzi na ulicach. Podróże do Kijowa, Mińska, Berlina dostarczą nowych wrażeń, całkiem innych. Który muzyk nie marzy o byciu w miejscach, gdzie Gustav Mahler tworzył swoje wielkie symfonie? Takie wrażenia pozostają z człowiekiem na całe życie.
Człowiek dwóch kultur
Pana ojciec był Polakiem, a mama — Rosjanką. Jak się poznali?
W tamtych czasach najlepsi polscy studenci wyjeżdżali na studia do ZSRR. Tak mój ojciec na początku lat 50. trafił do Leningradu, gdzie poznał moją mamę.
Pan urodził się w Leningradzie?
Rodzice planowali, że to będzie miało miejsce w Poznaniu, ale spieszyłem się na świat i urodziłem się miesiąc wcześniej, w Leningradzie. Mój przyrodni brat ze strony ojca interesował się genealogią naszej rodziny i znalazł informacje o tym, że rodzina Borejko pochodzi z Wołynia. Nasi przodkowie w którymś momencie przeprowadzili się do Wilna, gdzie urodził się mój ojciec. Kiedy wojska radzieckie wkroczyły na Litwę i siłą przyłączyły ją do ZSRR, rodzina uciekła na zachód i osiedliła się w Poznaniu.
Przez pierwsze sześć lat życia mieszkał pan w Poznaniu?
Tak. W Polsce zostałem ochrzczony w kościele katolickim, tutaj uczyłem się chodzić, rozmawiać, a język polski był wtedy jedynym językiem, jaki znałem. Ta polskość zawsze była ważną częścią mojego życia. Niestety później rodzice się rozwiedli, zacząłem mieszkać z mamą w Leningradzie, ale bardzo często odwiedzałem ojca. Od niego i od jego kolegów dowiedziałem się dużo ważnych rzeczy. Na przykład, że w 1940 roku z rozkazu Stalina oddziały NKWD rozstrzelali tysiące polskich oficerów w Katyniu i w innych miejscach. O tym, że II wojna światowa zaczęła się w 1939 od ataku III Rzeszy i ZSRR na Polskę, o zmasakrowaniu Powstania Warszawskiego, podczas gdy Armia Czerwona stała na drugim brzegu Wisły i czekała, nawet nie próbując pomagać powstańcom. Wracałem do domu i opowiadałem to swoim kolegom. W trakcie protestów Solidarności, dzięki której Polska oswobodziła się od komunistów, chodziłem w Leningradzie ze znaczkiem legendarnego polskiego związku zawodowego, często bywałem w kościele katolickim. Była to swego rodzaju forma protestu.
Miał pan problemy z tego powodu?
Kilka razy byłem wzywany na ''poważne rozmowy'' do oddziału kadr w konserwatorium. Mówiono mi, że nie warto chodzić ze znaczkiem Solidarności, opowiadać o wydarzeniach w Polsce, sugerowali, że mogę mieć problemy… Później się okazało, że w kościele, do którego chodziłem na msze święte, pracownicy służb specjalnych robili zdjęcia wszystkim parafianom. To też mi wypominano. Moje polskie pochodzenie i ''niepoprawna postawa'' nie pozwalały mi na ''poprawną'' przyszłość w ZSRR. Przyznaję, że życie pomiędzy tymi dwoma narodami – to jak znajdowanie się między dwoma ogniami, szczególnie gdy czujesz przywiązanie i wdzięczność do jednej i drugiej krwi jednocześnie. W Rosji czułem się Polakiem. Mama, babcie, koledzy zawsze nazywali mnie Andrzej (jak to było zapisane w polskim zaświadczeniu o chrzcie), choć w dokumentach radzieckich wszędzie byłem wpisany jako Andriej. Nauczyłem wszystkich moich znajomych poprawnego akcentu w słowie ''Polak'' - na ostatniej sylabie, nie na pierwszej. Wiedzieli też, że mówi się ''Polka'', a nie ''Poliaczka''. Przywoziłem płyty Pendereckiego, popularnych wtedy zespołów Breakout, Skaldów... W Leningradzie czułem się Polakiem, człowiekiem, który należy do jakiejś osobliwej grupy. Wtedy wśród moich znajomych krążył jeden żart…
Jaki?
Jak wygłąda grupowy seks po szwedzku? Spotyka się 10 par szwedzkich i uprawia to, co należy uprawiać. Jak wygląda grupowy seks po polsku? Spotyka się 10 polskich par i oglądają film, w którym 10 szwedzkich par uprawia to, co należy uprawiać. Jak wygląda grupowy seks po radziecku? Spotyka się 10 par radzieckich i słuchają co im opowiada przyjaciel, który wrócił z Polski i który tam obejrzał film, w którym 10 szwedzkich par uprawia to, co należy uprawiać. Tak i ja, kiedy wracałem od ojca, opowiadałem swoim leningradzkim przyjaciołom o Polsce.
Być Andrzejem
A jak się pan czuł w Polsce?
Zacząłem regularnie odwiedzać ojca, kiedy miałem 12 lat. I paradoksalnie, czułem się tam Rosjaninem!
Dlaczego?
Ktoś z rodziny mówił do mnie: ''Przecież u was tam nie można swobodnie poruszać się po kraju, trzeba posiadać specjalne zezwolenia''. A ja, nie będąc świadom tego, że tak naprawdę było kilka lat przedtem, oburzałem się i mówiłem, że to nieprawda. Nigdy nie zapomnę szoku, który przeżyłem po tym, jak ojciec opowiedział mi o Powstaniu warszawskim. Mnie uczono, że my, obywatele ZSRR, obroniwszy nasz własny kraj, ruszyliśmy dalej na Zachód, uwalniać i ratować od faszystów Europę. Jak można było stać i spokojnie patrzeć na to, jak faszyści masakrują powstanie, jak masowo mordują naszych sojuszników? Nie mieściło mi się to w głowie!
W 1991 Pan został pierwszym dyrygentem Filharmonii Poznańskiej.
Tak, wygrałem konkurs i przeprowadziłem się tam z rodziną.Wydawało mi się, że w Poznaniu będę czuł się jak w domu, przecież tam kiedyś dorastałem. Dość szybko się rozczarowałem. Okazało się, że ludzie nie postrzegają mnie jako Polaka, który wrócił do ojczyzny, do miasta gdzie stawiał pierwsze kroki, ale jako Rosjanina zatrudnionego przez departament kultury, gdzie pracowała stara kadra jeszcze z czasów PRLowskich. A to już był 1991!
Było trudno. Czasy były trudne. Polska dopiero co się oswobodziła z komunizmu. Bardzo dużo ludzi odrzucało wszystko, co pochodziło ze Wschodu, wszystko co było kojarzone z niedobrowolnym związkiem między ZSRR i PRL. Na przykład chciałem, żeby orkiestra zagrała "Siódmą symfonię" Dymitra Szostakowicza. Rada artystyczna i przedstawiciele związków zawodowych twierdzili, że kategorycznie nie chcą wykonywać utworów propagandowych radzieckich kompozytorów, bo byli zmuszeni wykonywać je przez wiele lat. I pamiętam, że wszystkie moje argumenty o wielkości i prawdziwości muzyki Szostakowicza nie tylko nie pomagały sprawie, ale na odwrót – irytowały wszystkich wokół mnie.
Powiedział pan, że jako nastolatek zawsze bronił pan Rosji. Dzisiaj, kiedy pan jest jednym z najsłynniejszych dyrygentów świata, czy robi pan to samo?
Chcę bronić i promować wielką kulturę rosyjską, sztukę, muzykę, ale nigdy nie stanę po stronie kłamstwa, niesprawiedliwości, opresji osób inaczej myślących. Niestety, bardzo dużo rzeczy we współczesnej Rosji jest mi obcych. Szczerze wierzę, że Rosja ma kolosalne zasoby duchowe i czeka ją świetlana przyszłość. Ale to, co dzieje się w tym kraju z roku na rok coraz bardziej mnie przeraża. Nie podzielam poglądów tych, którzy krzyczą ''Krym nasz'', i zachęcają do wojny w Donbasie. Przyłączając Krym, Rosja złamała ogólno przyjęte prawa międzynarodowe, w tym podpisane przez nią oficjalne dokumenty. To jest niedopuszczalne. Z powodu wydarzeń 2014 roku pokłóciłem się z kilkoma starymi przyjaciółmi. I nie tylko ja. Temat Krymu podzielił dużo ludzi, doszło nawet do kłótni w rodzinach. Nigdy nie myślałem, że coś takiego może się wydarzyć…
W sierpniu razem z I, CULTURE Orchestra będzie pan występował w Kijowie.
Bardzo się cieszę. Nie byłem w Kijowie od 1983 roku. Będziemy mieli bardzo mało czasu, ale mam nadzieję, że uda mi się lepiej poznać nie tylko Operę Narodową, gdzie będziemy grali, ale i miasto – bajecznie piękny Kijów, kolebkę cywilizacji słowiańskiej.
Czy mógłby pan opowiedzieć o repertuarze, wybranym dla I, CULTURE Orchestra?
Ten projekt narodził się w Warszawie i jest wspierany przez Ministerstwo Kultury, dlatego myślę, że polska muzyka w programie to logiczny i zasadny wybór. Oczywiście można byłoby zagrać wiecznie młodego Chopina, ale wybrałem "Koncert na orkiestrę" Witolda Lutosławskiego, ponieważ ten utwór — to prawdziwe kompendium wiedzy i umiejętności dla młodych muzyków orkiestrowych, to wspaniała szkoła, utwór,w którym prawie każdy muzyk może się pokazać.
W tym roku obchodzi 80-lecie absolutnie genialny ukraiński kompozytor Wałentyn Sylwestrow (Valentin Silvestrov). Jestem przekonany, że jego muzyka przetrwa stulecia. Sylwestrow — to jeden z najwybitniejszych kompozytorów naszych czasów. Z jego muzyką po raz pierwszy spotkałem się w 1989. W tamtym czasie w Swerdłowsku (dzisiaj Jekaterynburg) organizowałem koncert poświęcony jego twórczości. Miałem szczęście wykonywać jego utwory w różnych krajach, i nagrać kilka CD. W programie I,CULTURE Orchestra zagramy jego niezwykle subtelny, delikatny utwór "The Messenger". To magiczna muzyka, która nie może nie poruszać, dialog dwóch Mistrzów – Mozarta i Sylwestrowa.
Zagramy także "Uśmiech Maud Lewis" Nikołaja Korndorfa, jednego z najciekawszych kompozytorów rosyjskich, który w 2017 roku obchodziłby 70-lecie, gdyby nie jego przedwczesna śmierć w Kanadzie, gdzie mieszkał. To jest dzieło, które powstało na podstawie techniki minimalizmu. Dla mnie ważne jest, że młodzi muzycy mogą zapoznać się z różnymi technikami: mamy klasyczny "Koncert skrzypcowy" Beethovena, romantyczną "Symfonię fantastyczną" Berlioza, współczesny "Koncert" Lutosławskiego, minimalizm Korndorfa i postromantyzm w utworze Wałentyna Sylwestrowa. Dzięki tak wielowarstwowemu programowi młodzież z Orkiestry odkryje różne style muzyczne. Oprócz tego, przygotowujemy malutką niespodziankę na otwarcie festiwalu «Chopin i jego Europa». Ale nie chcę odkrywać wszystkich kart.
W programie pana wystąpień jest wiele kompozytorów polskich. Czy czuje się pan promotorem kultury polskiej?
Oczywiście. W różnych salach koncertowych na całym świecie staram się przypominać ludziom, że kultura polska nie ogranicza się do Moniuszki, Chopina, Lutosławskiego i Pendereckiego. Staram się przedstawiać muzykę takich polskich autorów jak Mieczysław Karłowicz, Aleksander Tansman, Michał Spisak, Grażyna Bacewicz... czy na przykład Andrzej Panufnik, dobrze znany w Anglii, ale prawie nieznany w innych częściach świata.
Kiedy byłem w Nowym Jorku, znalazłem archiwum Jerzego Fitelberga, syna wybitnego polskiego kompozytora i dyrygenta Grzegorza Fitelberga. Okazało się, że są tam rękopisy genialnych, nigdy wcześniej nie wykonywanych i nie nagrywanych utworów!
Mam nadzieję, że uda mi się sprawić, by ta muzyka zabrzmiała, została dobrze przyjęta w Polsce i w innych krajach.
Wywiad przeprowadzony po rosyjsku, tłumaczenie ICO, czerwiec 2017