W rozmowie z Anną Królicą [w zbiorze rozmów z choreografkami i choreografami pt. "Pokolenie Solo"] powiedziałaś, że gdybyś nie odkryła wolności w tańcu – już dawno byś się nim nie zajmowała. No właśnie, gdyby nie taniec – co innego mogłabyś robić zawodowo?
Jestem już tak stara, że trudno mi powiedzieć, jak inaczej mogłoby się to potoczyć… A tak serio – taniec był mi tak po ludzku potrzebny. Przez długi czas nosiłam w swoim ciele coś bardzo smutnego i ciężkiego. Myślę, że gdyby nie taniec, to coś mogłoby mnie dużo skuteczniej zaciągać w naprawdę mroczne rejony. Nie jestem pewna, skąd się to we mnie wzięło – nie jestem przekonana co do żadnego źródła: czy to jest wychowanie, historia rodzinna, a może po prostu Polska i każdy tu coś takiego w sobie ma. Ale myślę, że gdybym nie odkryła ruchu i pracy z ciałem, to byłoby mi bardzo trudno. A przede wszystkim – gdybym nie odkryła w pracy z ciałem wolności i przyjemności.
Więc nie wiem, czym mogłabym się zajmować… Pewnie chciałabym mieć zawód, który byłby bardziej potrzebny i zakorzeniłby mnie w społeczeństwie. A tak to żyję w przekonaniu, że społeczeństwo nie jest pewne, czy sztuka jest potrzebna, czy nie. Być może byłabym weterynarzem albo terapeutką, nie musiałabym sobie wtedy cały czas zadawać pytań o własną przydatność – chociaż wtedy pojawiają się na pewno inne pytania. Nie myślałam jednak nigdy na poważnie o innych zawodach, bo taniec pojawił się u mnie bardzo wcześnie. Dopiero ostatnio myślałam, że może rzucę to wszystko, ale okazało się, że chodziło tylko o to, żeby odpocząć. Na zostanie weterynarzem jednak jest trochę za późno.
Z drugiej strony – ciało jest takie, kurczę, ważne. Tkwi w nim źródło przyjemności, ale również cierpienie. Dzięki praktyce tańca możemy zbliżyć się sami do siebie, a także wchodzić w bliskie relacje fizyczne, które nie muszą być zagrażające – rozprzestrzenianie tej wiedzy to jest cholernie ważna rzecz.
Kiedy rozmawiam z innymi o twojej pracy albo o niej czytam, najczęściej pojawiające się określenie na twoją pracę to "intelektualna". Mówi się, że jesteś "choreograficzną intelektualistką". Mnie wydaje się jednak, że intensywnie pracujesz z emocjami, ale w nieoczywisty sposób. Otwierasz się na swoją widownię, dotykasz ludzi, sama też przekraczasz coś w sobie, mówisz otwarcie o słabościach…
Nie wiem, skąd to określenie przyszło, ale rzeczywiście się do mnie przyczepiło. Może jest tak dlatego, że kiedy "wjechałam" ze swoją pracą na polską scenę w 2007 czy 2008 roku, to to, co robiłam, było tak dziwne, że trzeba było to jakoś nazwać, w czymś zamknąć. Teraz też sporo osób mówi, że to, co robię, to "taniec konceptualny". Cholera, a co to w ogóle znaczy? Może chodzi o to, że mam taką niejasną relację z ciałem, że nie jestem scenicznym zwierzakiem, który po prostu wychodzi i świat wiruje. W mojej pracy przedmiotem namysłu jest też relacja między tańczącym a jego tańcem. Ale czy to jest intelektualne…? Może te 10 lat temu to określenie bardziej do mnie pasowało, także ze względu na kontrast z teatrem tańca i jego emocjonalnością.
Ale wydaje mi się, że my [artyści i artystki tańca współczesnego – przyp. red.] tę emocjonalność z powrotem do naszych prac wprowadziliśmy. Ekspresja charakterystyczna dla teatru tańca czy teatru dramatycznego była dla nas czymś tak beznadziejnie obcym, że wszyscy trzymaliśmy się od tego z daleka. W tańcu współczesnym byliśmy neutralni na scenie. Dzisiaj, nowa emocjonalność tańca pochodzi z innego miejsca: nie jest psychologiczna ani wyobrażona. Jest cielesna, nie teatralna czy psychologiczna – i dzięki temu może łatwiej komunikować.