Widzisz, że to się zmienia?
Teraz jest większa poprawność, a kobiet, zarówno wśród reżyserów, jak i krytyków, jest coraz więcej. Pękł nawet szklany sufit, który do niedawna wydawał się niemożliwy do przebicia i pojawiły się kobiety operatorki. Jednak wciąż w nasz sposób wychowywania młodych ludzi jest wpisany mizoginizm, który najczęściej uwidacznia się w sferze językowej, nawet podskórnie. Jeszcze długa droga przed nami, żeby to się zrównało. Zwłaszcza że w dzisiejszych czasach, kiedy kobiety zajmują coraz ważniejsze pozycje w świecie, stanowią coraz poważniejsze zagrożenie dla mężczyzn, co wzbudza w nich lęk, a w konsekwencji często uwalnia agresję. To się dzieje też w mikroskali naszego środowiska. Wyścig po splendor, sukces, pieniądze jest dosyć bezwzględny. Kiedy coraz więcej kobiet sięga po te owoce, coraz więcej mężczyzn czuje się zagrożonych.
Ty na swojej pozycji uznanej twórczyni również tego doświadczasz?
Za całkowicie autorski serial "Głęboka woda", w którego napisach widnieję jako reżyserka, autorka pomysłu, współscenarzystka i producentka artystyczna, dostałam jedną z najważniejszych nagród na tym rynku, czyli Prix Italia, pokonując takie seriale jak "Sherlock" czy "Most na Sundem". To był wielki sukces, z którego nie miałam żadnych profitów. Każdy facet, który miałby takie osiągnięcie na gruncie telewizyjnego rynku, byłby rozchwytywany jako reżyser serialowy. Ja nie dostałam żadnej propozycji, a drugi sezon "Głębokiej wody" zepchnięto "w nagrodę" w gorszy czas ramówki. Do tego dochodzi jeszcze ejdżyzm i moja aktywność obywatelska. One nie ułatwiają mi realizowania się jako reżyserka. Uważam jednak, że najważniejszą rzeczą w życiu człowieka jest wolność. Myślę, że dla mojego pokolenia to jedna z najważniejszych wartości.
Jak ją definiujesz?
Niezbędnym wymogiem, żeby czuć się wolnym, jest bycie odważnym, w każdej płaszczyźnie, również artystycznie. Jeżeli się uprawia kino autorskie, to za wypowiedzią twórcy musi stać autentyczne przekonanie, że warto o czymś opowiedzieć, a czasem nawet wykrzyczeć. Ale nie chciałabym być wepchnięta w szufladkę kina społeczno-politycznego, to mnie nie interesuje. Chcę robić filmy, które są wyrazem mojego widzenia i odczuwania świata. Dziś robienie takiego kina zbliża nas do czasów, kiedy zaczynałam kręcić filmy, spotyka się z podobnym oporem. Na szczęście, nasze środowisko ma w sobie silny gen niezależności, jest chyba dosyć odporne na manipulacje i naciski.
Dowodem na to jest choćby działalność wspomnianego przez ciebie stowarzyszenia Kobiet Filmu, które zorganizowało protest w obronie PISF-u.
Do manifestacji przyłączyła się duża grupa kolegów. Ale nawet wśród nich pojawiły się pytania, dlaczego to kobiety się czymś takim zajmują; wylazł z nich jakiś podskórny dystans do naszej aktywności. Tak to już jest, że mizoginizm z nas wychodzi każdym porem. Nie ma chyba na to rady, choć będzie się to zmieniać. Musi, bo u nas coraz więcej kobiet robi coraz ciekawsze filmy i zajmuje znaczące pozycje w branży. Co ciekawe, ich siła i liczba rośnie w dużo większym tempie niż ma to miejsce choćby w sąsiednich Czechach.
Żałujesz ceny, którą zapłaciłaś za realizowanie się jako reżyserka?
Kino jest moim życiem. Wypełnia wszystko. Reżyserem się nie przestaje być nigdy. Jest się nim 24 godziny na dobę. Człowiek cały czas odbiera sygnały, które stara się przetwarzać, nawet kiedy śpi. We mnie Kieślowski, który był naszym wykładowcą i mentorem, wyrobił odruch zapisywania sobie wrażeń, snów, dialogów zasłyszanych – w formie takiego "dzienniczka reżyserskiego". Robię to regularnie, więc moja uwaga jest nastawiona cały czas na odbieranie tych sygnałów. Zdaję sobie sprawę z tego, że nawet kiedy przytrafi mi się ciekawy sen, to go wykorzystam. Trudno mi sobie wyobrazić zaprzestanie tej aktywności. Mam wrażenie, że jeśli przestanę być reżyserką, to położę się do grobu i umrę.