Polscy filmowcy narzekali wówczas na publiczność, a publiczność – na filmowców. Koło się zamykało. Bolączką ówczesnego polskiego kina nie była nieobecność ciekawych artystycznych projektów, ale brak dobrego "kina środka" – gatunkowych obrazów, które przyciągałyby liczną widownię, ale jednocześnie nie obrażały jej inteligencji. Kina, które zarazem dostarczałoby rozrywki i przekonywało, że ta wcale nie musi być głupia.
Aaaaby znaleźć widza
W ostatnich latach tego typu obrazy zdarzają się coraz częściej – "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej, "Miasto 44" Jana Komasy, "Drogówka" Wojciecha Smarzowskiego czy "Bogowie" Łukasza Palkowskiego to tylko część tytułów, których autorzy połączyli przyjemne z pożytecznym, tchnęli sens i serce w opowieści czysto gatunkowe.
Czy to oznacza, że polskie kino wyszło już na prostą? Niekoniecznie. Dostrzegając sukcesy kina popularnego, nie sposób przemilczeć fakt, że rodzima kinematografia ma duży problem z promowaniem kina artystycznego. Najświeższym tego dowodem są "Zjednoczone Stany Miłości" Tomasza Wasilewskiego, za które zimą tego roku reżyser otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie, a który przyciągnął 32 tysiące widzów. Jeśli pominiemy fakt, że trafił on do kin w "martwym", wakacyjnym sezonie, trudno zrozumieć, dlaczego gwiazdorsko obsadzony film doceniany na festiwalach i komplementowany przez krytyków, poniósł frekwencyjną porażkę. Porażkę tym bardziej bolesną, że obraz Wasilewskiego dystrybuowany był aż na 62 kopiach, a mimo to w pierwszy weekend (zazwyczaj najlepszy dla promocji filmu) obejrzało go zaledwie 7814 osób.
Nie on jeden nie spotkał się z należnym przyjęciem – w 2015 roku jeden z najlepszych polskich filmów "Intruz" Magnusa von Horna przyciągnął do kin 17 tysięcy widzów, w 2014 mocne "Hardkor Disco" Krzysztofa Skoniecznego obejrzało 30 tysięcy osób, a w ostatnich miesiącach na udane "Letnie przesilenie" Michała Rogalskiego sprzedano zaledwie 12 tysięcy biletów.
Na marginesie warto zauważyć, że w reakcjach polskiej publiczności na rodzime kino artystyczne odzwierciedla się narodowy kompleks wobec Zachodu. Wystarczy przypomnieć przypadek "Idy" Pawła Pawlikowskiego, filmu nagrodzonego Oscarem i ponad siedemdziesięcioma (!) innymi nagrodami. Kiedy film trafił do naszych kin, obejrzało go 110 tysięcy widzów. Film zdjęto z afisza, a gdy zaczął odnosić międzynarodowe sukcesy, powrócił do repertuarów, podwajając swoją oglądalność. Dopiero frekwencyjny sukces we Francji oraz międzynarodowe laury przekonały nadwiślańską widownię, że zamiast chwalić cudze, lepiej zapoznać się z tym, co dobre i własne. Po roku podobną drogę przebyły "Córki dancingu", których kinowy żywot wydłużony został za sprawą sukcesu na festiwalu Sundance. Wszystko to pokazuje, że ambitne kino ma swoją publiczność, ale polska branża wciąż nie potrafi do niej dotrzeć i w porę przekonać do swojej oferty.
Kasowe sukcesy rodzimego kina popularnego mają szanse być kołem zamachowym dla całej branży. Konieczne jest jednak wypracowanie modelu produkcji i promocji, dzięki któremu to, co artystycznie spełnione i zarazem trudne, będzie współistniało z filmową rozrywką. Dziś wahadło wychyliło się mocno w stronę filmowego popu, o czym świadczą nie tylko przygotowywane naprędce kolejne części "Pitbulla", ale też powstawanie takich instytucji jak "Cyfrowa Strefa Twórców" Polsatu, która ma produkować kinowe i serialowe hity.
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że za ilością filmów realizowanych według gatunkowych wzorców podąży ich jakość, a widzowie, którzy obejrzą dobrą komedię romantyczną, będą także gotowi wybrać się do kina na film nieco trudniejszy.
Źródło: PISF, Stowarzyszenie Filmowców Polskich, inf. własne. Bartosz Staszczyszyn, wrzesień 2016.