Oto najodważniejszy i najbardziej zwariowany polski debiut od czasu "Eukaliptusa" Marcina Krzyształowicza z 2001 roku. Tam, w "pierwszym polskim westernie erotycznym" rodzimi aktorzy mówili łamaną angielszczyzną, ścieżkę dialogową czytał legendarny lektor Jan Suzin, a reżyser bawił się kinem z bezczelnością nad Wisłą niespotykaną. U Agnieszki Smoczyńskiej jest podobnie – filmowa erudycja i miłość do kina idzie w parze z artystyczną odwagą, a fantazja i wyczucie stylu przysłania pojawiające się raz po raz warsztatowe pęknięcia.
Jesteśmy w latach 80-tych. W szaroburej rzeczywistości PRL-u, gdzie oazą wolności i radości są dancingi. Tu życie tętni muzyką, a światła neonów odbijają się od cekinowych strojów striptizerek. W jednym z takich klubów występują bohaterowie "Córek dancingu", członkowie zespołu muzycznego Figi i Daktyle, którzy pewnej nocy nad brzegiem Wisły spotykają dwie nastoletnie syreny. Złota (Michalina Olszańska) i Srebrna (Marta Mazurek) przypłynęły z daleka, a polskiego nauczyły się od naszych rodaków wypoczywających na plażach Bułgarii. Zaintrygowani ich śpiewem i długimi syrenimi ogonami muzycy przyprowadzają dziewczyny do nocnego klubu. Tutaj Złota i Srebrna zostają ciekawostką dancingowej sceny, przechodząc jednocześnie szybką lekcję dojrzewania.
Czegóż to w filmie Smoczyńskiej nie ma? Musical idzie tu pod rękę z romansem, kino gore splata się w jedno z romantycznymi balladami i nostalgiczną opowieścią o dojrzewaniu i sile miłości. Reżyserka "Córek…" sięga po różnorodne inspiracje – jest tu malarstwo Aleksandry Waliszewskiej i muzyka zespołu Ballady i Romanse (tworzące go siostry Wrońskie są autorkami filmowych piosenek), a także nawiązania do klasycznych wideoklipów, PRL-owskich seriali i kinowych mistrzów. Stylistyczny nadmiar "Córek dancingu" olśniewa. Przysłania też fakt, że film Smoczyńskiej raz po raz traci dramaturgiczny impet i opiera się jedynie na efektownej formie.