Zacznijmy od codziennych zakupów. Przedwojenna działalność Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej była jednym z pionierskich przejawów myślenia ekologicznego w projektowaniu przestrzeni. Na warszawskim Żoliborzu funkcjonowało eksperymentalne gospodarstwo, ogród szkolny, w którym dzieci uczyły się obcować z przyrodą, a nawet sanatorium roślin, gdzie swoje doniczki można było zostawić pod okiem ogrodnika na czas nieobecności lub poprosić o pomoc w ich odratowaniu. O historii ogrodów działkowych w Polsce przeczytają Państwo więcej w tym artykule.
Spółdzielnia zorganizowała w latach 30. konkurs oszczędzania opakowań. Biorący udział w akcji otrzymywali w sklepach kooperatywy spożywczej specjalne premie. W miesięczniku "Życie WSM" czytamy:
Względy higjeniczne przemawiają za koniecznością właściwego opakowywania towarów w sklepach. Łatwo tu jest jednak o nieracjonalną przesadę, która ma jakoby dowodzić sprawności i elegancji obsługi sklepów. W naszej Spółdzielni nie powinno być miejsca na rzeczy nieracjonalne, które niepotrzebnie zwiększają koszty handlowe stwarzając nieprodukcyjne wydatki. Do tego właśnie prowadzi przesadne opakowywanie towarów [...]
I, na wszelki wypadek przypomnijmy, mówimy tu o czasach sprzed plastikowej dyktatury, gdy produkty pakowano w papier. Dalej pada szereg praktycznych rozwiązań i porad: śmietana w dzbanuszkach dostępnych za kaucją, ponowne wykorzystywanie (np. na warzywa) papierowych toreb po artykułach sypkich, itd. W tym samym artykule pouczano klientów:
[...] Przedewszystkiem więc należy wyzbyć się fałszywego wstydu, że z estetycznym i czystym koszyczkiem nie wypada pójść po zakupy do własnej Spółdzielni. Wstyd ten jest tembardziej nieuzasadniony, że mieszkamy wszak w osiedlach pracowniczych. Odwrotnie chodzenie po zakupy z koszyczkiem uważane powinno być za dowód gospodarności i demokratyzmu. [...] Wypracowany typ koszyczka (woreczek) ma łączyć w sobie cechy praktyczności i taniości z estetyką.
Koszyczek, który nowoczesnemu żoliborskiemu mieszczaństwu kojarzył się z wiejskim życiem i do którego trzeba było specjalnie namawiać, żył jeszcze długo i szczęśliwie w czasach PRL-u. Z czasem zaczęły wypierać go siatki.
Dziś siatką nazywamy foliówkę (lub zrywkę, jak kto woli), ale przecież pochodzenie tego słowa wcale nie wskazuje na jednorazowość. W PRL-u na zakupy raczej szło się z plecioną siatką, dziś nazywaną czasem paryżanką. Pierwsze plastikowe reklamówki były szeleszczącym powiewem wielkiego świata. Napisy: Pewex, Hugo Boss, Levi’s, Baltona, Duty Free, Aldi działały jak magiczne zaklęcia.
Ale taką nieraz z trudem zdobytą siatkę (albo kupioną wcale nietanio na bazarze) się szanowało i używało wielokrotnie (choć w sumie i dziś w wielu domach w kuchni znaleźć można siatki-matki, które, jak matrioszki, służą do przechowywania kolejnych siatek). Jeszcze w latach 90., gdy chodziłem do podstawówki, noszenie butów na zmianę w reklamówce należało do dobrego tonu (w opozycji do ściąganych sznurkami materiałowych worków, które uważaliśmy za godne przedszkolaków). Reklamówki dzieliliśmy na gorsze i lepsze: "bazarowe" i "markowe" (liczyły się przede wszystkim te z logo którejś z zachodnich sieci odzieżowych). Te lepsze nosiło się aż do oberwania uszu i starcia napisu.
Przed i chwilę po transformacji jednorazowość produktów była rzadkim zjawiskiem. Wielorazowe były chusteczki, ściereczki, pieluchy, maszynki do golenia. Kosze na śmieci wykładano gazetami, a nie plastikowymi workami.
Kartki z dziejów polskiego recyklingu