Borcuch był zawsze artystą poszukującym. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, potem na Wydziale Aktorskim PWST w Warszawie (1992-93), ostatecznie trafił do Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Grał na scenie tego teatru w spektaklach "Ja kocham Rózię" i "West Side Story", potem dostał angaż do stołecznego Teatru Rampa, kierowanego wówczas przez Andrzeja Strzeleckiego, grał też na deskach Opery i Operetki Szczecińskiej i epizodyczne role filmowe.
Momentem przełomowym w jego aktorskiej karierze okazała się rola w filmie "Dług" (1999) Krzysztofa Krauzego, jednego z najciekawszych polskich filmów zrealizowanych po 1989 roku. "Dług" jest fabularyzowaną wersją wydarzeń, które doprowadziły do skazania na 25 lat więzienia dwóch warszawskich biznesmenów, Artura Brylińskiego i Sławomira Sikorę. Obaj zostali oskarżeni o dokonanie podwójnego morderstwa na gangsterze, próbującym wyegzekwować na nich nieistniejący dług i jego ochroniarzu. Borcuch zagrał Stefana Kowalczyka, którego pierwowzorem był Sikora - dzięki rezonansowi, jaki film wywołał, ułaskawiony przez prezydenta RP.
Sukces filmu otworzył przed aktorem szansę na gwiazdorską karierę. Ale Jacek Borcuch już wiedział, że jego celem nie jest aktorstwo. Po latach w wywiadzie udzielonym Annie Serdiukow dla portalu Onet.pl tak określił swój stosunek do aktorstwa:
Wciąż mi się zdarza zagrać u kogoś towarzysko, ale już coraz rzadziej. W pewnym momencie myślałem, że da się jedno i drugie uprawiać, czyli reżyserować i grać. Teraz wiem, że nie. Wydaje mi się, że już nie zagram nic. Skupię się na pisaniu i na reżyserii. Nie interesuje mnie aktorstwo kompletnie, nie czuję się utalentowanym aktorem, nic wielkiego nie zrobiłem, nie podnieca mnie to.
Sukces "Długu" nie zaowocował propozycjami, które mogłyby ugruntować aktorską pozycję Borcucha - jeśli nie liczyć roli w telewizyjnym tasiemcu "Na dobre i na złe", gdzie zagrał postać - pokazaną bodaj pierwszy raz w popularnym polskim serialu - geja, partnera narzeczonego jednej z czołowych bohaterek serii. Ale rozgłos, jaki wywołał film Krzysztofa Krauzego, pomógł w promocji autorskiego projektu Jacka Borcucha - filmu "Kallafiorr". Zdaniem reżysera, jak przyznaje w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi "Kino" (nr 3/2000), jest to film...
o niczym. Jak ludzie spotykają się ze sobą codziennie, to o czym mają rozmawiać? O życiu. Myślę, że tak naprawdę ludzie 90 procent czasu przegadują po prostu mówiąc o niczym, rzucając słowa na wiatr. I o tym jest "Kallafiorr".
Film wyprodukowany w ciągu trzech miesięcy przez nieformalną grupę przyjaciół, z dala od profesjonalnej kinematografii (choć z udziałem profesjonalistów), zainteresował oficjalnych dystrybutorów z dużym dorobkiem. Ostatecznie wprowadziła go na ekrany renomowana firma Gutek Film, znana z promowania ambitnego repertuaru. "Kallafiorr" wszedł do kin jako pierwszy prawdziwie niezależny film polski. Krytycy - jak Łukasz Wojdan na łamach "Kina" (nr 3/2000) - przyjęli film życzliwie, aczkolwiek z pewną powściągliwością:
Film Borcucha jest zjawiskiem nowym i interesującym. Świeżość i 'radość tworzenia' biorą tu górę nad przywiązaniem do konkretnej rzeczywistości z jej tradycyjnymi schematami. Reżyser 'Kallafiorra' rezygnuje z wnikliwego opisu realnego świata na rzecz subiektywnego, niezależnego obrazu rzeczywistości. (...) 'Kallafiorr' wydaje się pomysłem jednorazowym, zmyślnie skonstruowaną grą; trudno chyba mówić o zaczątkach nowego stylu. Jednak niekłamana przyjemność zabawy, jaka bije z ekranu, szukanie kontaktu z widzem poza poziomem odniesień do rzeczywistości i gazetowych nagłówków, pozwala uznać ten film za świeży powiew znad kalafiorowego pola - jeśli już trzymać się reguł proponowanej stylistyki.
Ciepłe przyjęcie filmu pozwalało snuć ciekawe plany na przyszłość. Borcuch wraz z przyjaciółmi widział swoją firmę producencką Two Minutes Elsie Studio jako miejsce, skąd - wzorem Miramaksu braci Weinstein - polskie kino niezależne ruszy na podbój ekranów na równi z przebojami z tzw. głównego nurtu. Z wielkich planów nie pozostało nic - poza tym, że Jacek Borcuch pozostał już przy reżyserii. We wspominanym już wywiadzie dla www.onet.pl tak sformułował swoje artystyczne credo:
Robię szczere kino - chciałbym, aby ludzie je tak odbierali. Opowiadam historie, jakie sam chciałbym zobaczyć w kinie. Być może jestem nieco wbrew rzeczywistości. Ale nie ma w tym konsekwencji. Moje filmy więcej mówią o mnie niż dziesiątki wywiadów. I ta granica cały czas się przesuwa - jak wiele można o sobie powiedzieć... Jeszcze więcej? - myślę, po każdym filmie. Dzielę się swoimi myślami, tęsknotami, tym, co mi chodzi po głowie. Noszę w sobie melancholię, świadomość śmierci. Ale też staram się cieszyć życiem.