Genialna kreacja Andrzeja Chyry
Ten ostatni ożywa na ekranie dzięki Andrzejowi Chyrze, najbardziej utalentowanemu aktorowi swojej generacji (obok Roberta Więckiewicza), nagrodzonemu za swą rolę podczas 38. Gdynia Film Festival. Chyra jest ekranowym zwierzęciem. Kiedy mówi – i nieważne, czy jest to rozmowa z chłopakami z poprawczaka, czy niedzielne kazanie – nie ma się wrażenia, że oto aktor wypowiada nauczoną kwestię, on po prostu staje się tą postacią, mówi jednocześnie od siebie i od niechcenia.
To Chyra jest autorem najmocniejszej sceny filmu Szumowskiej. Pijany ksiądz rozmawia w niej ze swoją siostrą. On siedzi na mazurskiej plebanii, ona – w swym mieszkaniu w Toronto, a podczas skype'owej rozmowy dochodzi do bełkotliwego zwierzenia. Szumowska odważnie "przytrzymuje" tę scenę, daje jej wybrzmieć. Nie tnie ujęć, nie dynamizuje kadrów, stawia kamerę, patrzy i słucha. W dziewięciu na dziesięć przypadków ta scena zakończyłaby się fałszem, stoczyła się w stronę parodii, ale dzięki Chyrze – przynosi wstrząs. W krótkiej scenie aktor pokazuje rozpacz samotnego człowieka, którego los tak naprawdę nikogo nie obchodzi: ani instytucji, której musi się podporządkować, ani tych, którzy wydają się jego bliskimi.
"W imię…" zbudowane jest na interesujących aktorskich kreacjach. Dobre role tworzą Maja Ostaszewska i Łukasz Simlat jako małżeństwo zaprzyjaźnione z księdzem Adamem oraz Mateusz Kościukiewicz jako młody chłopak, którego połączy z nim uczuciowa więź. W filmie Szumowskiej imponująco wypadają też naturszczycy. Sceny z młodymi podopiecznymi ośrodka, czy też te z wiejskimi dziećmi znęcającymi się nad upośledzonym chłopakiem ani przez chwilę nie brzmią tu fałszywie. Od dawna nie było w polskim kinie tak dobrze wyreżyserowanych scen wykonywanych przez aktorów nieprofesjonalnych.
W pogoni za efektem
Swym najnowszym filmem Szumowska potwierdza, że potrafi tworzyć efektowne obrazy i przełamywać ugrzecznione schematy rządzące polskim kinem. Scena szczeniackiej zabawy księdza i jego młodego przyjaciela udających małpy, nie tylko pokazuje ironiczny dystans reżyserki, ale staje się efektowną metaforą pozbawioną dosłowności czy kiczowatej religijnej inklinacji. Po seansie "W imię…" w pamięci zostaje też kilkuminutowa scena procesji ilustrowana piosenką "The Funeral" grupy Band of Horses. Że reżyserka "33 scen z życia" bywa przy tym efekciarska? To prawda, ale właśnie dzięki temu jej kino działa.
Szumowska niestety nie unika tu poważnych potknięć. Zwłaszcza w sposobie konstruowania postaci Szczepana. Chłopiec, w którego wciela się Mateusz Kościukiewicz, jest dla Szumowskiej figurą świętego szaleńca, autystycznym prostaczkiem wyrzucanym na margines społeczności. Jako taki funkcjonuje przez blisko osiemdziesiąt minut, wypowiadając w międzyczasie tylko jedno zdanie.
Reżyserka zdradza jednak swojego bohatera - w finałowych sekwencjach każe mu się przeobrazić w człowieka zupełnie innego. Wolta, którą wykonuje jej bohater (zbyt ważna dla fabuły, by zdradzać ją w recenzji), sprawia, że rola Kościukiewicza traci wiarygodność, a tragiczna postać złożona zostaje na ołtarzu publicystycznej pointy. Bo Szumowska w finale filmu traci skupienie. Nie tylko wykonuje narracyjne kiksy sprawiające, że film ma poniekąd kilka zakończeń, ale też odchodzi od subtelnej psychologii w stronę dosłowności. Szkoda, bo "W imię…" okazuje się przez to obrazem o niewykorzystanym potencjale. Filmem dobrym, ale nie wielkim.
- "W imię...", Polska 2013, Reżyseria: Małgorzata Szumowska, Scenariusz: Małgorzata Szumowska, Michał Englert, zdjęcia: Michał Englert, muzyka: Paweł Mykietyn, Adam Walicki, scenografia: Marek Zawierucha, montaż: Jacek Drosio. Występują: Andrzej Chyra, Mateusz Kościukiewicz, Łukasz Simlat, Maja Ostaszewska, Tomasz Schuchardt.