Nie jest to jednak dzieło zupełnie afabularne. Szelc opowiada w nim historię grupy studentów, którzy przyjeżdżają na praktyki do prowincjonalnego hotelu. Tu otrzymują anonimizujące ich plakietki (dziewczyny są Aniami, chłopcy – Pawłami) i zadania do wykonania. Tak zaczyna się historia "Monumentu", którym odtąd rządzą nie prawa dramaturgii, ale logika sennego koszmaru.
Szelc wrzuca do tego kotła wiele składników: opowiada o relacjach władzy w miejscu pracy, o cielesności i wchodzeniu w dorosłość, o odrzuceniu sacrum we współczesnym świecie i o tym, że choć stare idee już umarły, nowe wciąż nie mogą się narodzić. Symboliczny jest także tytułowy monument, który okazuje się raczej zmurszałym postumentem, na którym nic nie stoi. Pobrzmiewają tu dalekie echa dyskusji spod znaku Milgrama i Zimbardo, a freudowsko-jungowskie motywy radośnie przeplatają się ze sobą. Film Szelc sprawia przez to wrażenie obrazu sklejonego z wycinków z festiwalowego katalogu kina art-house’owego, pełnym efektownych figur, ale jednocześnie nie tak głębokim i mądrym, na jaki chciałby wyglądać.
U Szelc wszystkie te motywy składają się na nieoczywisty horror, taki, który bazuje na atmosferze niepokoju, a nie dramatycznych zdarzeniach. Szelc sięga po język kina grozy i buduje atmosferę dusznej opresji, a jej zapyziały hotel z minuty na minutę przeobraża się w dziwne uniwersum podobne do szpitala z serialowego "Królestwa" von Triera.