Opisując debiutancki film Jagody Szelc, krytycy przywołują wciąż to samo nazwisko – Giorgosa Lanthimosa. Nieprzypadkowo – młodą polską reżyserkę i gwiazdę światowego art-house'u łączy bowiem wiara w metafizyczną siłę kina oraz przekonanie, że jeśli porzuci się realizm, dotknąć można prawdy o świecie i ludziach.
Podobnie jak Lathimos, który w arcydziele "Kieł" zamyknął bohaterów w willi ukrytej przed światem za wysokim ogrodzeniem, Szelc zabrała widzów w wyprawę do miejsca odciętego od tego, co na zewnątrz. Dom ukryty gdzieś na stokach Beskidów przypomina pułapkę, z której nie ma ucieczki. Jak w filmach Polańskiego (od "Noża w wodzie", przez "Śmierć i dziewczynę" aż po "Wenus w futrze") – zamknięta przestrzeń staje się dla bohaterów areną walki o dominację, uznanie i własną tożsamość.
U Szelc walka ta przebiega między dwiema siostrami. Mula jest tą silniejszą. To ona została w rodzinnych stronach, by wraz z mężem opiekować się chorą matką. Racjonalna i odpowiedzialna, chce być opoką dla siedmioletniej córeczki Niny. To właśnie jej pierwsza komunia jest powodem, dla którego obie siostry spotkają się po latach. Kaja, tajemnicza, nieco dziwna, przyjeżdża na rodzinną uroczystość, wkraczając w poukładany świat Muli. Dlaczego tak długo się nie widziały? Co poróżniło je lata temu? Dlaczego obecność Kai budzi niepokój reszty rodziny?
Szelc stopniowo odsłania przed nami te i kolejne tajemnice. Jej debiutancki obraz znakomicie broni się jako rodzinna psychodrama, w której pod powierzchnią codzienności buzują nigdy niewypowiedziane pretensje i nieprzepracowane traumy. Ale film nagle wyślizguje się z ram dramatu o rodzinie i zmierza w kierunku metafizycznego horroru.
Tonacje obu części wyznacza różnica temperamentów i osobowości dwóch bohaterek. O ile pierwsze sekwencje filmu podporządkowane są racjonalnej Muli, o tyle ostatnie partie opowieści należą już do Kai. Szelc świadomie dzieli film na dwie stylistycznie odrębne całości, podkreślając ten podział już w samym tytule filmu. "Wieża" to część podporządkowana Muli, opowieść o racjonalnym świecie i jego realnych problemach. "Jasny dzień" to część Kai – metafizyczna, niejednoznaczna. Szelc rysuje jej portret jako outsiderki, czarnej owcy lub wręcz szalonej świętej, która widzi więcej i głębiej niż zwyczajni ludzie.
Zmiana bohaterki przynosi też zmianę gatunku, a finałowe sekwencje "Wieży. Jasnego dnia" przenoszą nas ku kinu symbolicznemu. Ma to swoje minusy i plusy, bo film Szelc z jednej strony uwodzi niejednoznacznością, dając widzowi interpretacyjną swobodę, z drugiej zaś – traci spójność. Bywa przy tym cokolwiek pretensjonalny. Ale czy obowiązkiem młodych twórców nie jest roszczenie sobie pretensji do czegoś więcej niż mały realizm?
O ile stylistyczna swoboda Szelc może budzić uznanie, o tyle niektóre scenariuszowe rozwiązania rodzą pewne wątpliwości. Niepotrzebny wydaje się choćby wątek arabskiego uchodźcy przechodzącego przez zieloną granicę, a finałowa scena przedstawiająca osobliwy marsz zombie razi banałem i nachalną symbolicznością.
Nie zmienia to jednak faktu, że debiut Szelc pozostaje jednym z najciekawszych w polskim kinie ostatnich lat (nieprzypadkowo otrzymał w Gdyni nagrodę dla najlepszego debiutu oraz filmowy Paszport Polityki). Imponuje zwłaszcza sposób, w jaki Szelc podejmuje dialog z mistrzami współczesnego kina. W jej filmie znajdziemy nie tylko ślady Lanthimosa i Polańskiego, ale też potrzebę gatunkowej transgresji, w tradycji w świetnych "Uciekaj!" Jordana Peelego , "Cloverfield Lane 10" Dana Trachtenberga, czy "Bone Tomahawk" S. Craiga Zahlera. Te dzieła, tak jak "Wieża…", zmieniają w trakcie gatunkową przynależność, uciekając przed łatwymi klasyfikacjami i powielaniem narracyjnych schematów.